Kiedy dla małych dzieci nie ma miejsca w domach, pozostaje im tylko szpitalne łóżko
Pracownicy szpitala mówią, że to są „długie pobyty”. Bo jak wyjaśnić obecność zdrowych dzieci na oddziale, gdzie data ich wypisu wydłuża się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień? To dzieci, które od szpitalnego łóżka mają rozpocząć nowe życie, w nowej rodzinie lub... bez mamy i taty. Szpital to dla nich czas w zawieszeniu, nie wiedzą, gdzie trafią, co się z nimi stanie. Ale dla części to jednocześnie koniec koszmaru i... szansa.
Najczęściej te sytuacje rozgrywają się po zmroku. Powinny już dawno być nakarmione, przebrane w piżamki i położone do łóżka. Zamiast tego głodne, płaczące i wyziębione zabierane są z domów przez obce osoby w mundurach. Następnie panie i panowie w kitlach pytają o ich samopoczucie, przykładają metalowe przyrządy do małych ciałek, zlecają dodatkowe badania. I chociaż bywa, że są zdrowe, trafiają na szpitalny oddział, bo... nie ma dla nich innego miejsca. Nie wiedzą, dlaczego ani po co. Potrzebują tylko ciepła drugiego człowieka, obecności mamy.
- Jest wiele dzieci, które przebywają u nas, a nie powinny, bo są zdrowe
- mówi Anna Hamrol, pracownik socjalny w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej nad Matką i Dzieckiem w Poznaniu.
Tylko w ciągu tego roku Anna Hamrol zliczyła 200 interwencji z udziałem małoletnich, w których jako pracownik szpitala uczestniczyła. Dla takich dzieci szpitalne łóżko to dopiero początek dalszej historii, a przez najbliższe tygodnie dom. Rodziców zastępują im pielęgniarki, lekarze, personel medyczny. Ci czasem w ogóle swoich pociech w szpitalu nie odwiedzają. A to do nich dzieci w nocy płaczą i za nimi tęsknią.
Mama wyszła do koleżanki, dzieci w nocy zostały same
Na początku listopada do Szpitala Dziecięcego przy ul. Krysiewicza w Poznaniu późnym popołudniem funkcjonariusze policji przywożą siedmiotygodniowego noworodka - Anię*. Mała dziewczynka została tego dnia zabrana od swojej mamy, która leżała przy dziecku kompletnie pijana. O sprawie poinformowała położna Natasza Dajewska, która wówczas interweniowała.
Ania w szpitalu spędziła ponad dwa tygodnie, mimo że była dzieckiem zdrowym. Nie stwierdzono widocznego zaniedbania. Mała była tylko głodna i wyziębiona.
Przez te dwa tygodnie matka nie odwiedziła córeczki.
- Dziewczynka czekała tyle czasu na przydzielenie do pogotowia rodzinnego. W końcu udało się znaleźć dla niej miejsce
- mówi Urszula Łaszyńska, rzeczniczka szpitala.
W tym samym czasie w placówce przebywało rodzeństwo: 7-letnia Asia i 6-miesięczny Mikołaj. Oni mieli mniej szczęścia, a na szpitalnym oddziale spędzili łącznie prawie miesiąc. Jaka historia się za tymi dziećmi kryje?
- Nie znam dokładnie szczegółów ani sytuacji rodzinnej w domu. Wiadomo tylko, że dzieci w nocy, gdy do nas trafiły, zostały pozostawione same w domu. Ich matka wyszła do koleżanki. Dziewczynka w nocy przebudziła się, jej brat płakał. Mała nie wiedziała, co zrobić, więc otworzyła okno i zaczęła wołać mamę. Na szczęście usłyszał to sąsiad, który zaniepokojony wezwał policję i straż pożarną. Funkcjonariusze przywieźli tutaj dzieci - opowiada Anna Hamrol.
Dzieci w felerną noc przyjęto na izbę przyjęć, gdzie zostały przebadane. Nie były chore, nie potrzebowały medycznej pomocy, ale... nie mogły trafić nigdzie indziej.
- Przez miesiąc Sąd Rodzinny i Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie szukały dla nich domu tymczasowego. Przez ten czas dziewczynka miała tutaj lekcje. Rodzeństwem opiekowali się lekarze, pielęgniarki, panie ze szkoły. Mała bardzo dała się lubić, była taką słodką przylepą. Gdy w końcu po ponad trzech tygodniach udało się znaleźć dla nich miejsce w placówce opiekuńczo-wychowawczej, co było trudne, bo trafiają tam dzieci starsze, ale w tym przypadku prowadzący przymknęli oko ze względu na to, że byli rodzeństwem. Na oddziale zapanowała rozpacz. Pocieszać trzeba było wszystkich, tak bardzo wszyscy ze sobą się zżyli i tak trudno było się z tymi dziećmi rozstać - opowiada Anna Hamrol.
Przed Asią i Mikołajem do szpitala trafił niepełnosprawny chłopiec. Nastolatek. Jego mama spożywała alkohol, będąc z nim na turnusie rehabilitacyjnym. Pracownicy przyznają, że jego pobyt w szpitalu nie należał do najłatwiejszych. Nastolatek był dużym dzieckiem, wymagającym, cierpiał na dziecięce porażenie mózgowe. Sam zajmował jedną salę, mimo że nie wymagał pomocy medycznej.
- Jego pobyt i tak był dość krótki. Zaledwie kilkanaście dni, nim sąd porozumiał się z jego rodzicami. Trzeba pamiętać, że zawsze za takimi historiami kryją się rodzinne tragedie. W tym przypadku rodzice przerzucali się winą, kłócili między sobą, nikt nie odbierał wezwań od sądu. W końcu sędzia zdecydował przyznać chłopca ojcu - opowiada Anna Hamrol.
To tylko trzy przykłady z kilkuset, z którymi muszą się mierzyć pracownicy poznańskich szpitali.
- Dzieci, które trafiały do nas w tym roku w wyniku interwencji, nie wymagały żadnej pomocy lekarskiej. Poza konsultacją w izbie przyjęć, nie było żadnych podstaw medycznych do hospitalizacji. Tak naprawdę w większości przypadków od razu powinny trafić do rodziny zastępczej, do pogotowia rodzinnego, placówki opiekuńczo-wychowawczej, ale na pewno nie przebywać w szpitalu. A pozostawały tu czasem długie tygodnie - mówi rzeczniczka szpitala.
Nie ma dnia bez interwencji
Anna Hamrol pracuje w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej nad Matką i Dzieckiem od 2018 roku, kiedy to lawinowo zaczęła rosnąć liczba przypadków, w których pracownicy szpitala zmuszeni byli interweniować. Ma pod sobą trzy szpitalne placówki: przy Krysiewicza, Nowowiejskiego i szpital św. Rodziny.
- Lekarze zaczęli zauważać coraz więcej niepokojących sygnałów wśród naszych pacjentów i ich opiekunów. Coraz częściej musieliśmy zawiadamiać Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie i Sąd Rodzinny. W związku z tym we wrześniu ubiegłego roku zatrudniliśmy pracownika socjalnego, który koordynuje wszystkie te sprawy we wszystkich naszych placówkach
- tłumaczy Urszula Łaszyńska.
W pierwszych trzech miesiącach pracy nowy pracownik szpitala pięć razy zgłaszał niepokojące sytuacje do Sądu Rodzinnego, z czego trzy zakończyły się umieszczeniem dzieci w rodzinach zastępczych. Anna Hamrol przyczyniła się do założenia trzech niebieskich kart i wysłała do MOPR 20 pism o objęcie rodzin wsparciem. Dziś nie ma dnia, by pani Anna nie musiała interweniować. Jeśli nie ma trudnych przypadków, to są nastolatki po zażyciu środków psychoaktywnych, dopalaczy, alkoholu. Albo dzieci, które np. zjadły kapsułkę do prania lub leki dziadka. Wtedy pani Anna musi sprawdzić, czy na pewno dziecko jest bezpieczne.
- Naszym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa i opieki wszystkim dzieciom, które trafiają do nas, bez względu na to, w jakim są stanie i jaka jest ich sytuacja. I to robimy. W sytuacjach niepokojących zawiadamiamy Sąd Rodzinny i MOPR (to MOPR znajduje rodziny zastępcze, pogotowia rodzinne lub ośrodki, do których trafiają dzieci odebrane rodzicom decyzją sądu) i koordynujemy wszystkie formalności - mówi Urszula Łaszyńska.
Tylko w tym roku w szpitalu miały miejsce trzy interwencje z udziałem policji i osiem interwencji z inicjatywy placówki, które skutkowały umieszczeniem dzieci w pieczach zastępczych. Ponad 100 razy pracownicy szpitala zgłaszali do Sądu Rodzinnego niepokojące sygnały (m.in. dziecko po środkach odurzających, bardzo trudna, sytuacja w rodzinie, przemoc, alkohol itd.). A także ponad 100 razy zgłaszali do MOPR różne „lżejsze przypadki”, z prośbą o wizytę kontrolną pracownika socjalnego lub objęcie rodziny pomocą asystenta rodziny.
- Od momentu, kiedy tu jestem, interwencji jest znacznie więcej, bo i pracownicy szpitala mają je komu zgłaszać. Jeśli widzimy zaniedbanie, ślady pobicia, mamy obowiązek zgłoszenia tego do odpowiednich osób. Nie ma tygodnia, byśmy nie reagowali. Na szczęście przypadków pobicia mieliśmy zaledwie kilka w ciągu roku. Trzeba mieć na uwadze, że czasami to tylko nasze przypuszczenia, bo nie ma żadnych jawnych śladów na ciele albo lekarze bezpośrednio nie stwierdzają użycia siły wobec dziecka. Czasem jest też tak, że niektóre dzieci leżą dłuższy czas na oddziale, a więc pielęgniarki czy lekarze mają możliwość zaobserwowania rodziców, czy opiekują się dziećmi czy przychodzą, czy nie przychodzą. Jeśli są widocznie oznaki zaniedbania czy pobicia, to informujemy sąd i dziecko pozostaje na oddziale do momentu, kiedy sąd nie zdecyduje, co z nim dalej się stanie. Przyznam, że rozpoczynając tu pracę, nie spodziewałam się, że będzie tak dużo spraw - opowiada Anna Hamrol.
Czytaj: W tym domu na Winogradach wypiękniało już 100 niechcianych dzieci
To historie rodziców uzależnionych, niezaradnych życiowo, z problemami, historie, gdzie króluje przemoc, narkotyki, alkohol, ale też takich, co do których nie było podejrzeń, że coś mogło się tam złego dziać. Jest ich wiele, ale niektóre bardziej zapadają w pamięć.
- W zeszłym roku trafiło do nas malutkie dziecko z połamanymi nóżkami w wielu miejscach, co wykazały badania. Miało podbite oczy, siniaki, krwiaki. To było półtoraroczne dziecko z Gniezna. Tłumaczenia były różne. Rodzic nigdy nie powie wprost, że skatował dziecko. Zazwyczaj mówi, że spadło, przewróciło się, bawiło się z bratem, siostrą, spadło z kanapy, uderzyło o stół. Tak było i tym razem - opowiada A. Hamrol.
- Ale gdyby pani zobaczyła razem to dziecko i matkę... Jaka opiekuńcza ta kobieta była w stosunku do niego, jak to dziecko do niej lgnęło. Nikt by nie pomyślał, że w tym domu mogło mu się stać coś złego
- mówi rzeczniczka szpitala.
- Dzieci tęsknią, bez względu na wszystko kochają swoich rodziców, czekają na opiekunów. Nawet te starsze, nawet te pobite - dodaje Hamrol.
Pracownicy szpitala, a zwłaszcza pracownik socjalny, są w stałym kontakcie nie tylko z policją czy sądem, ale przede wszystkim z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Rodzinie.
- W większości problemy dotyczą tych rodzin, które mają przydzielonego asystenta czy kuratora sądowego. Jest więc i tak, że to MOPR informuje nas, kto może się pojawić, jakie może mieć problemy i co dalej mamy robić. Był przypadek maluszka ze Świętej Rodziny, który po urodzeniu został przeniesiony na oddział dzieci młodszych, bo ponad miesiąc spędził w szpitalu. Kiedy jego matka zgłosiła się do porodu, już mieliśmy informację z MOPR, by dziecko zatrzymać. Matka okazała się całkowicie niezaradna życiowo, nie chciała współpracować z asystentem, była uzależniona. Kiedy zgłosiła się do porodu, podjęłam pracę z asystentem rodziny - opowiada Anna Hamrol.
Czasami rodziny ukrywają, że to któreś z kolei dziecko. Był taki przypadek, że matka zapomniała o tym, że ma szóstkę dzieci. Wcześniej wszystkich swoich pociech się zrzekła. Bała się, że to siódme dziecko z tego powodu zostanie jej od razu zabrane po porodzie, a nim właśnie chciała się zająć, bo zmieniła się jej sytuacja życiowa. Tu jednak sąd decydował, że to ostatnie zostanie jednak z mamą.
Są też przypadki, że mimo zielonego światła od sądu dzieci wracają na oddział. - Najpierw dziecko było na oddziale dzieci młodszych, za drugim razem trafiło już na OIOM. To był maluszek niedożywiony i z poważnym zapaleniem płuc. W trakcie jego pobytu okazało się, że mama piła w ciąży, nie chciała współpracować z kuratorem, ukrywała ciąże. W tamtym przypadku także interweniowała położna, gdy zobaczyła, w jakim stanie jest dziecko - opowiada pracownik socjalny szpitala.
Dzieci przerzucane z rąk do rąk
Nie ma dnia, by na szpitalnym oddziale nie przebywało dziecko, którego dalszy los jest nieznany. To w szpitalu czeka na to, co dalej się z nim stanie. Czasem to wyczekiwanie trwa bardzo długo. Za długo.
-
Najgorszy jest okres wakacyjny, gdy trwa sezon urlopowy. Dzieci przebywają wtedy u nas ponad miesiąc. Pogotowia rodzinne mają wolne, sędziowie - urlopy, jest więc problem z umieszczaniem dzieci do odpowiednich placówek. Są po prostu przerzucane z rąk do rąk
- mówi Anna Hamrol.
- Największą tragedią jest, gdy zostawiane są u nas maluszki a, niestety, zdecydowanie więcej trafia lub zostaje u nas w szpitalu małych dzieci - dodaje.
Ze statystyk szpitala wynika, że w tym roku tylko jedna mama świadomie zostawiła dziecko po porodzie. Większość maluszków trafia na szpitalny oddział, bo ich mamy są niezaradne, mają trudną sytuację życiową, są uzależnione. Często te problemy narastają przez lata. Sporo jest też mam niepełnosprawnych, które ciężko dają sobie radę same ze sobą, a co dopiero, gdy pojawia się dziecko.
- Takie maluchy wymagają jeszcze noszenia, przytulania przez mamę. Przenoszone są z dyżurki pielęgniarek do dyżurki lekarzy. Noszone są więc przez pielęgniarki, personel szpitala. Na tyle, na ile mogą, pomagają panie salowe, panie z przedszkola, szkoły, rehabilitantki też proszone są o pomoc. Dla dzieci starszych jest szkoła, przedszkole - jest im łatwiej zorganizować czas na oddziale. Kiedyś na oddziale w Szpitalu Świętej Rodziny pielęgniarkom udało się gdzieś znaleźć wózek i panie jeździły na spacer po ogrodzie z noworodkiem. Ale normalnie, proszę mi wierzyć, dla tych dzieci to jest koszmar - dodaje.
W tym roku sytuacja wyraźnie się pogorszyła ze względu na to, że brakuje miejsc w rodzinach zastępczych. Pracownicy szpitala zauważają, że czas oczekiwania dzieci w szpitalu wydłuża się. Były trzy przypadki bardzo długich pobytów (ponad miesiąc), które były spowodowane formalnościami, poszukiwaniem miejsca, w którym można umieścić dzieci po odebraniu rodzicom lub opiekunom oraz dodatkowo niebywale skomplikowaną sytuacją rodzinną.
- Taki oddział interwencyjne w szpitalu to byłoby idealne rozwiązanie, ale nie mamy takiego. Najlepiej gdyby dziecko nie trafiłoby w ogóle do szpitala
- mówi Anna Hamrol.
Pracownice Centrum Wspierania Rodzin „Swoboda” w Poznaniu przyznają, że dzieci, które potrzebują nowego domu - tymczasowego lub na stałe - jest w Poznaniu więcej niż rodzin zastępczych, które ten dom mogłyby im dać.
- Rodzin zastępczych, w których przebywają dzieci do 18. roku życia, jest 315, a w nich 441 dzieci - mówi Natalia Bura, pedagog.
- Rodziny zastępcze dzielą się na rodziny spokrewnione, których jest przeważająca większość, bo aż 199, rodziny niezawodowe, i rodziny zawodowe, w tym pogotowia rodzinne i rodziny zastępcze specjalistyczne
- dodaje Natalia Bura.
To właśnie do Centrum Swoboda zgłaszają się osoby, które chcą i czują, że mogą dać dom dzieciom znajdującym się w najtrudniejszej sytuacji: porzuconym lub odebranym z powodu poważnych zaniedbań.
- Mogą to być osoby, które w żaden sposób nie są związane z dzieckiem, którym chcą się zająć, a mogą to być też osoby spokrewnione: wujkowie, ciocie, gdzie ten kontakt z dzieckiem już jest. Przechodzą u nas przez proces kwalifikacji, szkolenie oraz ocenę psychologiczną. Jeśli wszystko jest w porządku, uzyskują zaświadczenie kwalifikacyjne. Wówczas taką rodzinę zastępczą zgłaszamy do MOPR - tłumaczy Patrycja Michalak-Wachowiak, kierownik Oddziału Kwalifikacji i Specjalistycznego Wsparcia Rodzin Zastępczych.
- Następnie to MOPR umieszcza dziecko w danej rodzinie, ponieważ dysponuje bazą dzieci, które potrzebują domu. Często wcześniej jeszcze kurator sądowy robi rozpoznanie w rodzinie dziecka, czy ktoś z najbliższego otoczenia nie podjąłby się takiej opieki, jeśli będzie to konieczne - dodaje Natalia Bura.
Jeśli nie znajdzie się nikt chętny z osób najbliższych, w przypadku małych dzieci, które przebywają na szpitalnych oddziałach lub trafiają tam w wyniku interwencji, dom tymczasowy mogą dać już tylko osoby niespokrewnione z dzieckiem - najczęściej rodziny zastępcze zawodowe, w tym pogotowia rodzinne. Tych jest w całym Poznaniu 20.
- Z założenia do placówek opiekuńczych powinny trafiać jedynie dzieci, które skończyły 10 lat, a do pieczy rodzinnej młodsze dzieci, w tym niemowlęta. I to w teorii jest dobre, zaś w praktyce czasem trudne do wykonania. Z kolei pogotowie rodzinne jest formą rodziny zastępczej zawodowej nakierowanej na krótkoterminowy pobyt dziecka, 4-8 miesięcy. Pogotowie przechodzi jeszcze przez dodatkowe szkolenia, ponieważ jest to wyjątkowe zadanie, często dom interwencyjny. Założenie jest takie, żeby dziecko było tam krótko, a następnie zostało przekazane do rodziny adopcyjnej lub do rodziny zastępczej, ale takiej o charakterze bardziej trwałego pobytu - mówi Patrycja Michalak-Wachowiak. Może też wrócić do rodziców, jeśli w wystarczający sposób poprawią swoje funkcjonowanie, co ocenia Sąd Rodzinny, ale często to się nie udaje - kontynuuje.
Zgodnie z ustawą w rodzinach zawodowych czy pogotowiach przebywać może trójka dzieci. W rzeczywistości zdarza się, że taka rodzina ma pod swoją pieczą nawet i ósemkę dzieci. - W wyjątkowych sytuacjach jest to możliwe. Faktycznie najmniej kandydatów jest, by przyjąć do siebie tymczasowo te maluszki. My ich szukamy. Miasto też oferuje takim rodzinom zawodowym szereg możliwości: zatrudnienie, dopłaty, ale chętnych nie ma - potwierdzają pracownice Centrum Swoboda.
W ciągu roku w Swobodzie odbywają się 2-3 tury szkoleń z grupą 14-osobową. W większości to pary, bardzo często dalsi członkowie rodziny potrzebującego dziecka czy sąsiedzi, którzy nie przyjmują potem innych, obcych dla siebie dzieci z interwencji.
- Jeżeli pojawiają się kandydaci, to staramy się wyjść z możliwością szkolenia. Niestety, mimo poznańskiej kampanii zainteresowanie utworzeniem rodziny zawodowej czy pogotowia rodzinnego nie zwiększyło się
- przyznaje Patrycja Michalak--Wachowiak.
Wszyscy zgodnie przyznają, że bycie rodziną zawodową i pogotowiem rodzinnym jest bardzo trudne, ale…
- Rodziny, z którymi mamy kontakt, mówią, że się w tym spełniają, że widzą efekty swojej pracy, tego, że robią coś ważnego. Niektórzy decydują się, bo w ich otoczeniu jest już jakaś rodzina zastępcza. Zachęcamy, by do nas dzwonić, umawiać się na rozmowy. Nie trzeba od razu decydować o zaopiekowaniu się jakimś dzieckiem, nawet po przejściu szkolenia można tego odmówić. Ale zawsze jest nadzieja, że może poczują w sobie to, by dać drugiej osobie dom - dodaje Patrycja Michalak-Wachowiak.
Centrum Wspierania Rodzin „Swoboda” działa przy ul. Swoboda 59. Więcej informacji o rodzicielstwie zastępczym pod nr. tel. 61 648 60 49.
*Imiona dzieci zostały zmienione
Interesujesz się zdrowiem? Tu znajdziesz najważniejsze informacje: