Kiedy jedni pragną cudu, a inni pieniędzy
Takie rozmowy prowadzi się godzinami, są niezwykle trudne, bardzo delikatne, czasem kończą się porażką. Tak jak ta przeprowadzona z rodzicami Bogusia, którzy zdecydowali się przerwać leczenie syna.
Prof. Wojciech Młynarski cały czas ma w głowie historię chorego na raka 13-letniego Bogusia. Nie może zapomnieć o rodzinie, która nagle przerwała leczenie syna i zabrała go ze szpitala. Zamiast tradycyjnej wybrała alternatywną terapię u mechanika spod Nowego Sącza. - To moja osobista strata - przyznaje kierownik Kliniki Pediatrii, Onkologii, Hematologii i Diabetologii I Katedry Pediatrii szpitala im. M. Konopnickiej w Łodzi. I dodaje, że w ciągu roku zdarza się jeden, może dwa podobne przypadki. Na szczęście w skali całej Polski, a nie jednego miasta.
Ludzie pragną cudów, podobnie jak chorzy pragną uzdrowienia, a znachorzy i eksperci od medycyny niekonwencjonalnej bezlitośnie to wykorzystują. Sprzedają ludziom fałszywą nadzieję. Cena za to jest wysoka. To nie tylko utracone pieniądze, ale przede wszystkim szansa na prawdziwe leczenie. I życie.
Oni chcieli dobrze dla swojego dziecka
Niedawno prof. Młynarski i lekarze z jego kliniki przeprowadzili bardzo trudną roz-mowę z rodzicami dziecka chorego na ostrą białaczkę, którzy nie chcieli się zgodzić się na chemioterapię.
Rodzina była nastawiona na życie proekologiczne, nie szczepiła dzieci. Chore dziecko było w tak ciężkim stanie, że nie mogło zostać wypisane ze szpitala.
- Można było więc bardzo szybko, w warunkach szpitalnych wszcząć procedurę sądową o ograniczenie praw rodzicielskich na czas leczenia. Przypuszczam, że ci rodzice przestraszyli się sprawy sądowej - uważa prof. Wojciech Młynarski.
- Ostatecznie wycofali się i dziecko zostało poddane chemioterapii. Nie oznacza to, że chcieli źle dla niego.
Prof. Młynarski nie ocenia ich negatywnie i tłumaczy, że nie chcieli źle dla swojego dziecka.
- Opowiadali tylko, że jego stan poprawi się, gdy dostanie jakąś biologiczną substancję. Chcieli czekać, aż substancja zacznie działać, tymczasem z każdym dniem morfologia się pogarszała.
W szpitalu przy ul. Spornej w Łodzi miały miejsce też inne podobne historie.
- Mieliśmy dziecko, którego rodzice przerwali terapię pod koniec intensywnego leczenia, kiedy ryzyko nawrotu spada - opowiada prof. Młynarski. - Rodzice skierowali sprawę do sądu i chcieli udowodnić, że ich dziecko nigdy nie miało białaczki, tylko posocznicę. A przecież nikt nie leczyłby posocznicy chemioterapią. W tej sprawie rodzice narazili się na duże koszty. Opowiadali, że preparaty mikrobiologiczne nie pochodziły od ich dziecka. Przeprowadzili badania genetyczne na własny koszt. W końcu sprawę przegrali...
Szansa na wyleczenie w szpitalu wynosi 80-90 procent
Rozmowy z rodziną o takich decyzjach są bardzo delikatne, trwają wiele godzin i uczestniczy w nich cały zespół lekarzy.
- Za wszelką cenę staramy się namówić rodziców, by zgodzili się na leczenie dziecka. Tłumaczymy, że terapia jest skuteczna, a nowotwory u dzieci leczą się o wiele lepiej niż u dorosłych. Uświadamiamy, że szanse na wyleczenie wynoszą aż 80-90 procent. Mimo to niektórzy rodzice mówią nam o dziwnych klinikach, terapiach, leczeniu witaminą B17, która nie istnieje - wyjaśnia prof. Młynarski. I dodaje, że mit o uzdrowicielskich właściwościach tzw. witaminy B17 wynalezionej przez Amerykanina Ernesta Krebsa, jest szczególnie szkodliwy, bo często przewija się w pytaniach rodziców.
- Krebs wymyśloną przez siebie substancję chciał wpisać na listę witamin, żeby zrobić na tym interes. Potem to „odkrycie” zostało wyklęte, ale nazwa dalej pokutuje wśród różnych hochsztaplerów, którzy chcą na tym zarobić - denerwuje się prof. Wojciech Młynarski.
Tak było w przypadku ośrodka pod Nowym Sączem, do którego z kliniki w Łodzi trafił chory na białaczkę 13-letni Boguś. O jego śmierci i leczącym go znachorze mechaniku zrobiło się głośno na całą Polskę.
Tam nikt nie leczył, to był zwykły biznes
Boguś mieszkał w wiosce koło Wielunia. W lipcu 2016 roku zdiagnozowano u niego ostrą białaczkę limfoblastyczną. Trafił do Kliniki Pediatrii, Onkologii, Hematologii i Diabetologii I Katedry Pediatrii przy ul. Spornej w Łodzi. Rodzice jednak zdecydowali się przerwać leczenie chłopca.
Prof. Młynarski doskonale pamięta dzień, w którym Boguś miał być wypisany na dwa dni ze szpitala. Rozmowa z rodzicami nie była łatwa, starali się przekonać lekarza do swojej filozofii życiowej.
- Chłopiec był w tak dobrej formie, że mógł pójść na dwa dni do domu - wspomina prof. Wojciech Młynarski. - Takie sytuacje na początku leczenia rzadko się zdarzają. Rodzice powiedzieli, że chcą jeszcze skonsultować przypadek syna w klinice w Warszawie. Podałem im adres. Prosiłem jeszcze, by pojechali tam sami, tylko z dokumentacją, bez dziecka. Potem okazało się, że w Warszawie nie byli. Po jakimś czasie usłyszałem, że jadą do kliniki w Monachium. Tak się składa, że znam tam wszystkie trzy ośrodki leczenia nowotworów. Obdzwoniłem wszystkie. Nie byli w żadnym!
Potem okazało się, że rodzice zaczęli leczyć chłopca w ośrodku w Kosarzyskach pod Nowym Sączem, prowadzonym przez inżyniera mechanika. Właśnie tam terapia polegała na podawaniu tzw. witaminy B17.
- Rozumiem, że ktoś ma filozofię leczenia w sposób naturalny, ale tam nie było żadnego leczenia. To był ordynarny biznes - dodaje profesor.
Sąd stanął po stronie rodziców, a nie szpitala
Lekarze z kliniki przy ul. Spornej wiedzieli, czym kończy się przerwanie terapii. Wystąpili więc do Sądu Rejonowego w Wieluniu, by ten ograniczył matce i ojcu Bogusia władzę rodzicielską na czas leczenia syna. Sąd jednak nie wydał takiego postanowienia.
Profesor Młynarski do dziś nie może zrozumieć dlaczego.
Sąd opierał się na dwóch opiniach - lekarza internisty oraz lekarza onkologa i hematologa. Ten ostatni podnosił, że dziecko jest w stanie zagrożenia życia.
- Sąd oparł się na opinii lekarza internisty - mówi prof. Młynarski. - Choć my wskazywaliśmy, że każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko śmierci dziecka.
Chłopiec był w tak dobrej formie, że mógł wyjść za dwa dni do domu. Takie sytuacje na początku leczenia rzadko się zdarzają.
Magdalena Kościarz, prezes Sądu Rejonowego w Wieluniu, w nadesłanym wyjaśnieniu podaje, że 1 września 2016 roku wpłynęło pierwsze pismo z SP ZOZ Centralnego Szpitala Klinicznego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi Ośrodka Pediatrycznego, z informacją, że pacjent nie stawił się na leczenie. Proszono o wgląd w sytuację rodzinną dziecka.
Kurator sprawdził, że jego leczenie jest kontynuowane, o czym poinformowano szpital w Łodzi. Rodzina chłopca ustanowiła pełnomocnika. 13 września wpłynęło do sądu jego pismo, w którym informował o przebiegu i miejscu leczenia chłopca. Dołączono też wyniki jego badań. Informacje te przesłano do łódzkiego szpitala. 10 października sąd otrzymał pismo ze stanowiskiem szpitala odnośnie otrzymanych informacji oraz zastosowanego leczenia. Po tym sędzia referent zlecił kuratorowi przeprowadzenie wywiadu. Miał sprawdzić, czy nie jest zagrożone dobro Bogusia, czy w sposób właściwy wykonywana jest władza rodzicielska nad nim, czy chodzi do szkoły, jaki jest jego stan zdrowia i czy istnieje potrzeba ograniczenia władzy rodzicielskiej. 3 listopada ubiegłego roku kurator przedstawił sprawozdanie. Przekazał w nim, że odwiedził opiekuna dziecka w jego miejscu zamieszkania. Uzyskał informację na temat zdrowia i sposobu leczenia chłopca. Do sądu trafiło zaś zaświadczenie o stanie zdrowia dziecka i przebiegu leczenia. Wystawił je lekarz internista, pod którego opieką od 26 września 2016 roku przebywał chłopiec. Przedstawiono też aktualne wyniki badań kontrolnych. Sąd uznał, że „brak jest podstaw do wszczęcia postępowania”.
- Z materiału zgromadzonego na przestrzeni okresu od września do listopada 2016 roku wynikało, że sytuacja zdrowotna dziecka się poprawia, od października uczęszcza do szkoły, czuje się dobrze, ma kontakt z rówieśnikami, dobrze też oceniano współpracę z opiekunami prawnymi dziecka - czytamy w piśmie Magdaleny Kościarz, prezesa Sądu Rejonowego w Wieluniu.
Prof. Wojciech Młynarski pierwszy raz spotkał się decyzją sądu, która przyniosła takie konsekwencje.
15 lutego 2017 roku chłopiec zmarł. Wcześniej się przeziębił. Pan Ryszard, w którego ośrodku leczył się Boguś, tłumaczył, że chłopiec poszedł z ojcem na grzyby i... przemoczył buty.
- Ciekawe, jakie grzyby rosną w lutym - denerwuje się prof. Młynarski. - Nie mam nic przeciwko temu, by chore dziecko spacerowało po lesie, nawet w mrozie.
Matka chłopca prowadzi gabinet medycyny holistycznej, jest dyplomowanym bioenergoterapeutą, hipnoterapeutą, biomasażystą. Twierdzi, że cała historia jest bardzo długa.
- Gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję, to zrobiłabym tak samo - dodaje. - Jednego bym tylko nie zrobiła. Nie poddałabym syna chemioterapii, bo ona degraduje układ odpornościowy. Co zrobiliby inni rodzice, gdyby usłyszeli, że ich dziecko ma tylko 20 procent szans na przeżycie? Ludzie mówią, że ta historia zakończyła się tragicznie, ale dla mnie ważna jest jeszcze godność odchodzenia, strefa duchowa jest bardzo ważna.
Mama Bogusia nadal jest przekonana, że terapia witaminą B17 jest skuteczna.
- Kiedy syn wyszedł po pierwszej terapii w ośrodku, nie miał komórki nowotworowej! - zapewnia kobieta. - Po drugiej terapii już nie zdążyliśmy tego zbadać. Nie wiemy, co było przyczyną jego śmierci. Może się przeziębił się, miał sfatygowany układ odpornościowy. Gdyby umarł w szpitalu, to nikt nie robiłby na nas nagonki.
Mama Bogusia mówi, że wspólnie z mężem cały czas będą wspierać pana Ryszarda.
- Jesteśmy też bardzo wdzięczni sądowi w Wieluniu za taką decyzję - mówi kobieta. - Wyniki badań były dobre, syn chodził do szkoły. Dzięki temu mogliśmy dokończyć leczenie.
Prof. Wojciech Młynarski i inni pracownicy jego kliniki długo nie zapomną historii Bogusia.
- W klinice, którą mam zaszczyt kierować, pracują ludzie bardzo oddani dzieciom - wyjaśnia profesor. - Wszystkim bardzo zależało na tym, żeby chłopiec wy-zdrowiał.
Współpraca: Daniel Sibiak