Z wioski do wioski niosła się wieść: Stutthof idzie, Stutthof idzie!
Antoni Wos przekupił esesmana kawałkiem słoniny i papierosami. Strażnik na chwilę się odwrócił. To wystarczyło, by Antoni wyrwał się z kościoła, gdzie więźniów zapędzono na noc, i znikł w ciemności.
Słonina i kilka papierosów. Tyle warte było życie ludzkie.
Chciał dotrzeć do Tępcza, do domu. Dobrze znał okoliczne lasy. Piękne, pełne kurhanów, jezior i pagórków, a nawet diabelskich kamieni. Tu był ukryty bunkier partyzantów Gryfa Pomorskiego, w którym przemieszkiwali i knuli przeciw okupantowi.
W mroźnym styczniu czterdziestego piątego esesmani popędzili przez te lasy więźniów z obozu koncentracyjnego Stutthof. Czart jakiś chyba ich prowadził.
Ludzie szli, a właściwie wlekli się dniem i nocą, raz po raz słychać było strzały, gdy strażnicy dobijali tych, którzy nie mogli już iść dalej. „Pędzono nas nieprzetartymi drogami i na przełaj przez pola - relacjonował po latach Henryk Temczyk. - Na domiar złego zaczął padać gęsty śnieg. Silny wiatr powodował zamiecie, nawiewał trudne do przebycia zaspy. Wiatr ze śniegiem oślepiał. Wpadaliśmy do rowów. Zmęczony esesman zwany Napoleonem zmuszony był zarządzić postój. W czasie postoju doganiali kolumnę ci więźniowie, którzy nie mieli siły, by dotrzymać silniejszym kroku… Jedliśmy brudny śnieg, choć na polach leżał bielutki, nieskalany, ale nie mogliśmy oddalić się nawet o krok. Esesmani czuwali. Ich psy również”.
- Z zaciśniętymi zębami, skrwawionymi nogami i pustymi żołądkami szłyśmy naprzód po życie, po wolność - opowiadała więźniarka Elżbieta Marcinkowska-Szuca. - Po czterech dniach strasznej, męczeńskiej drogi, wprost drogi krzyżowej przez teren Wolnego Miasta Gdańska, dotarłyśmy do gościnnych powiatów kartuskiego, kościerskiego, morskiego, gdzie znalazłyśmy się wśród swoich. Widać było przelęknione, ale współczujące twarze miejscowej ludności. Polskie twarze. Patrzyli na nas, na ten słaniający się z głodu pochód nędzarek i nie mogli powstrzymać łez.
Niejedna kaszubska rodzina miała w obozie swojego ojca, matkę, syna, brata. Nieraz było tam po kilka osób z jednej chałupy. Z wioski do wioski niosła się wieść: Stutthof idzie, Stutthof idzie! Kobiety piekły nocą chleby, wychodziły na drogi i starały się podać choć po kromeczce tym wlokącym się żywym trupom.
- Moja mama z sąsiadkami gotowała kartoflankę - pochyla się ku mnie Czesław Cierocki, emerytowany kierownik szkoły w Strzepczu. Miał wtedy siedem lat, śledził, co się dzieje. - Wielki gar zupy zaniesiono do kościoła, ale esesmani wylali tę zupę na śnieg.
- Jakieś resztki udało się uratować dzięki esesmanowi Bradtke - wspominał Michał Peczeluna. - Nie to, że Bradtke był dobrym człowiekiem, broń Boże. Po prostu był nałogowym palaczem i właśnie skończyły mu się papierosy.
- W kościele w Strzepczu panowała ciasnota, nie można było ani usiąść, ani tym bardziej się położyć. Słychać było jęki. Nagle zabrzmiała muzyka organowa. Ktoś grał pieśń „Boże, coś Polskę”. Mimo koszmarnego tłoku wszyscy odwrócili się w stronę ołtarza. Zaczęliśmy śpiewać. Ściany kościółka zadrżały! - opowiadał po latach litewski więzień Pylipas Żukauskas Narutis.
- Więcej niż połowa idących w Marszu Śmierci przeżyła dzięki pomocy Kaszubów - ocenia Elżbieta Grot z Muzeum Stutthof. Specjalizuje się w tematyce ewakuacji więźniów, więc nie mogło jej zabraknąć na cmentarzu w Strzepczu 12 maja na uroczystości odsłonięcia tablic pamiątkowych poświęconym ofiarom Marszu Śmierci. To ona opracowała od strony historycznej te tablice, wybrała stosowne cytaty.
W słoneczne południe ludzie wychodzą po mszy świętej z tego właśnie kościoła, w którym w czterdziestym piątym nocowali więźniowie. Maszerujemy przez wieś pochodem, z orkiestrą, pocztami sztandarowymi, oddziałem żołnierzy i miejscowymi notablami. Jest młodzież, są kombatanci. Strzepcz to nie byle jaka wieś. Istnieje od siedmiuset lat. W 1939 roku Niemcy zamordowali w Piaśnicy tutejszego proboszcza Bronisława Szafrańskiego i wikarego Bronisława Trzcińskiego, w Szpęgawsku zastrzelono byłego proboszcza tego kościoła Piotra Zakrysia. O Strzepczu wspominał Hieronim Derdowski w słynnym dziele „O panu Cierlińścim co do Pucka po sece jechał”, ale w czterdziestym piątym nikt o panu Cierlińskim nie myślał, tylko o tym, żeby jakoś przeżyć.
***
Antoni Wos biegnie między domami, przeskakuje płoty, byle do rzeki, byle do rzeki, już słyszy szczekanie esesmańskich psów…
Wskakuje do lodowatej wody.
Psy gubią trop, a Niemcom nie chce się oddalać od wsi, szukać w ciemnościach jednego więźnia, w tej temperaturze, w tym ciemnym lesie, w zimnej rzece i tak skazanego na śmierć.
Antoni Wos biegnie i biegnie, noc jest czarna, a on osłabiony i zdenerwowany, wpada w zaspy, podnosi się, no nie, tu już byłem, na tej polanie skręcałem w prawo, Boże, pomóż, bo zamarznę albo Szwaby mnie złapią, wybiega z lasu widzi kilka chat, puka do drzwi… - Jesteś w Linii chłopie. - Boże drogi, to znaczy, że krążę bez sensu… Rusza dalej, wreszcie ostatkiem sił trafia na dwa gospodarstwa pod Miłoszewem. Na odludziu, więc bezpiecznie. Przygarniają go, dają jeść, zresztą i tak nie ma sił iść dalej.
- Tak mu się poszczęściło na koniec - cieszy się w roku 2017 jego wnuk Krzysztof. - Znalazł nie tylko ciepły kąt i pożywienie. Poznał Annę, zakochał się w niej, wziął za żonę.
Był partyzantem Gryfa Pomorskiego i za to właśnie trafił do Stutthofu. A w obozie, jak opowiada mi pan Krzysztof, nakazano mu zbierać zwłoki i zwozić je na stos. Odmowa groziła śmiercią. Gdy stos był już odpowiednio duży, podpalano go. Wezwano go kiedyś do Muzeum Stutthof, by wskazał miejsce, gdzie palono ciała. Bardzo to przeżył, wróciły koszmarne wspomnienia. Krzysztof Wos słyszał, jak płacząc, opowiadał jednemu z byłych współwięźniów, że niektórzy z ludzi leżących na stosie żyli jeszcze, gdy podkładano ogień.
***
Po uroczystości jemy w szkolnej stołówce smaczną kartoflankę, którą przygotowano dla jej uczestników. Pani Irena z Linii opowiada mi o swoim ojcu Florianie Lewińskim, także więźniu Stutthofu.
- To już Polska przecież, musimy uciekać - szepnął Lewiński do Augustyna Kobieli i Jana Marcińskiego, swoich kolegów z Gryfa. Gdy Marsz Śmierci dociera w lasy barłomińskie, pryskają w trójkę. Esesman rzuca się w pogoń, strzela, ale pudłuje. Docierają do jakichś chałup, gospodarz powiadamia partyzantów, ci przekazują wiadomości rodzinom uciekinierów.
- Mama - oczy pani Ireny Lewickiej wilgotnieją - razem z taty bratem wiozą mu ubranie, obozowe ciuchy zakopują w lesie, choć ziemia twarda. Tata ogolony i przebrany ukrywa się u swojego ojca w Strzepczu. Mama wraca do Miłoszewa i oswaja nas z myślą, że ojciec może wkrótce wrócić, ale przykazuje, by na razie nikomu nic, broń Boże, nie mówić.
Po latach Cech Rzemiosł Różnych w Wejherowie organizuje wycieczkę do Muzeum Stutthof. Stolarz Florian Lewiński decyduje się wziąć w niej udział, jadą także jego córki i żona. Przy obozowej bramie mówi łamiącym się głosem: - Idźcie same, ja nie mogę tego oglądać po raz drugi…
Gdy wracają, siedzi na ławce. Płacze.
***
Gniazdo rodzinne Kielińskich znajdowało się w Strzepczu. Rodzice Anny Skrzypkowskiej, z domu Kielińskiej, byli zaangażowani w działalność Gryfa, ukrywali w stodole partyzanta Klemensa Wyślika.
Niemcy przyszli rano. Ktoś najwyraźniej doniósł, bo szli prosto do stodoły, wzięli Wyślika, wzięli Franciszka Chylińskiego i jego żonę Amalię. W domu zostało ośmioro dzieci. Dwunastoletnia Stefania była najstarsza. Najmłodszy Jurek miał niecałe dwa latka.
Kielińscy wylądowali w więzieniu w Wejherowie. Przez okienko celi Amalia widziała, jak wyprowadzają mężczyzn na spacernik. Był wśród nich jej ukochany Franz. Pewnego dnia na spacerniku się nie pokazał.
Okazało się potem, że w Różnym Dębie koło Będargowa partyzant zastrzelił Niemca. W odwecie życie straciło dziesięciu „polskich bandytów”. Pięciu z okolicy, pięciu z wejherowskiego więzienia. Wśród nich był Franciszek Kieliński.
Amalię Kielińską wysłano do obozu koncentracyjnego Stutthof. Jej bratu Niemcy nakazali załadować dzieci na wóz i zawieźć na stację kolejową w Wejherowie. Na wozie siedzieli: dwunastoletnia Stefa, jedenastoletni Stasio, dziesięcioletni Edzio, ośmioletnia Ania, siedmioletni Romek, sześcioletni Kazio, czteroletni Klemens. Darowali tylko dwuletniemu Jurkowi, którego wzięła sąsiadka, pani Cierocka.
- Był czerwiec, piękna pogoda, śpiewały skowronki. Jechaliśmy jak na wycieczkę, nie mieliśmy świadomości zagrożenia - pamięta pani Anna. - A przecież z Wejherowa mieli nas zawieźć do obozu w Potulicach!
Przed stacją w Wejherowie dzieci zaczęły posłusznie zsiadać z wozu. A Kazio się zaparł. Uczepiony wozu krzyczał, płacząc na całą okolicę, że bez mamy i taty nigdzie nie pojedzie. W żaden sposób nie dał się uspokoić, aż wreszcie oficer niemiecki krzyknął do wujka Kielińskiego: - Donnerwetter! Weźcie te dzieciaki i wracajcie do domu!
- Dobry człowiek był - zamyśla się pani Anna. - Przecież mógł Kazia zastrzelić.
- Uratował wam życie - mówię.
- Nie, to nie on - odpowiada z przekonaniem.
- A kto? Kazio?
- Matka Boska. Mama tak mówiła. Najpierw w więzieniu, a potem w obozie odmawiała co dzień różaniec w tej intencji.
Dzieci rozparcelowano po krewnych i znajomych. Ania trafiła do Zęblewa, do dziadka Jana Łagi.
W zimie czterdziestego piątego ktoś przybiegł, wołając: - Stutthof idzie! Dziadek wysłał zaraz koleżankę mamy do Łebna, bo uznał, że tamtędy mogą przechodzić więźniarki. Kobieta przekupiła Niemców, wyciągnęła mamę z tamtejszego kościoła, dała jej wielką chustę, którą Amalia narzuciła na pasiak. Drugiego lutego weszła do domu dziadka.
- Pierwsza ją zobaczyłam! Płakałam jak głupia. Mama też płakała i ciotki płakały, i dziadek płakał. Nie wyglądała źle. Mówiła, że pracowała w obozowej kuchni, skrobała kartofle, mogła trochę więcej podjeść. Ale była już całkiem siwa, choć miała dopiero czterdzieści lat.
- W marcu weszli Ruscy i mogłyśmy wrócić do domu. Pamiętam, że szłyśmy do Strzepcza, a Ruscy jechali drogą w przeciwną stronę. Patrzyłyśmy na nich jak na wybawicieli. Nie, nic złego nam nie zrobili.
Nasze gospodarstwo było ogołocone. Żadnych maszyn rolniczych, narzędzi, zwierząt, mebli. Wszystko rozkradziono, pętał się tylko samotny stary koń.
Mama zebrała dzieci i zabrała się do roboty. Ciężkie życie mieliśmy, bardzo ciężkie. Bieda aż piszczała. Do szkoły dostawałam suchy chleb, jadłam go pod ławką, żeby nikt nie widział, bo się wstydziłam. Po szkole zaraz w pole leciałam pomagać mamie. Od tego hakowania kartofli ciągle mnie bolały plecy.
Muszę powiedzieć sprawiedliwie, że krewni i sąsiedzi mamie pomagali. Gdy jest ciężko, ludzie są jacyś lepsi. Nie to co teraz, jeden na drugiego wilkiem patrzy, utopiłby go w łyżce wody. Co to się porobiło?
A mój najmłodszy brat Jurek został już na stałe u państwa Cierockich. Przyzwyczaił się do nich, a po drugie mamie było lżej, bo miała nie ośmioro, ale siedmioro dzieci na utrzymaniu.
- Jak ktoś tego nie przeżył, nie zrozumie, czym była wojna - zamyśla się pani Anna Skrzypkowska. - Moje dzieci - mam dziewięcioro - nie bardzo to rozumieją, niestety.