Kiedy Kraków był pod Nową Hutą
Przemiany. W kombinat i miasto nie wierzono, podobnie jak w Miczurina i wszystko, co płynęło z radia
Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Nowej Hucie, na zrytej spychaczami (czyli, jak wówczas mówiono, „stalińcami”) ziemi rosło samotne drzewo. „Tam, gdzie jest to drzewo, stanie wielki piec” - powiedział przewodnik. Kilka miesięcy później, w Łomży, mieście ruin i przedmiejskich, ukrytych w zieleni domów, zostałem poddany surowej indagacji. Zakładając, iż dziecko nie kłamie, pytano mnie: „Widziałeś tę hutę?” A kiedy mówiłem, co widziałem, dorośli wzruszali ramionami. W Nową Hutę nie wierzono, tak jak nie wierzono w Miczurina i we wszystko, co płynęło z radioodbiorników. No, chyba, że udało się złapać Wolną Europę...
Nowa Huta stała się jednak faktem. Kiedy szło się do „Młodej Gwardii” - kina przy ulicy Lubicz, prawdopodobnie nazwanego tak ku czci powieści Fadiejewa - salę w połowie zapełniały szare kufajki. „Młoda Gwardia” dla nowohuckich robotników była forpocztą cywilizacji, w dodatku tanim kinem, bilet na tak zwane „trzecie miejsca” kosztował nieco ponad złotówkę. Szare kufajki paliły „sporty”, popijały z monopolowych butelek, rechotały.
Kiedyś w Teatrze Słowackiego zobaczyłem kilka rzędów szarych pikowanych kurtek. W złocie i czerwieni teatralnego wnętrza nowohuckich przybyszów wyróżniał nie tylko kolor, ale także zapach. Kufajki, podobnie jak watowane spodnie, były nowiutkie, wprost z magazynu, pachniały kwaskowato, tak jak sklepy, w których sprzedawano drelichy i kretony. Niezwykli goście tym razem rozglądali się z ciekawością i nabożeństwem, jak w nieznanym sobie kościele.
Kraków, ciągle po trosze przedwojenny, pachnący naftaliną futer i wanilią niedzielnych ciastek od Scherharda, na Hutę spoglądał ze strachem i niechęcią.
Uważał, że jest budowana przeciwko niemu, że stanowi odwet za niepokorne głosowanie w referendum. W radiu bezustannie rozbrzmiewały radosne piosenki o pierwszym socjalistycznym mieście w Polsce. Śpiewano:
O Nowej to Hucie piosenka,
o Nowej to Hucie melodia,
a taka jest prosta i piękna
i taka jak Huta jest nowa.
Ba, można było nawet usłyszeć, że Kraków jest pod Nową Hutą...
A Kraków, chociaż jeszcze Ważyk nie napisał „Poematu dla dorosłych”, szeptał o wódce, „hałastrze”, „Polsce nieczłowieczej”, „żeńskich hotelach trzeszczących od tarła”.
Z powodu oddalenia i kulturowej odległości, z powodu wzajemnych uprzedzeń Kraków i Huta żyły obok siebie. Jednak kiedy coś się w Polsce odmieniło, kiedy szarość nowohuckich bloków zaczęły zastępować kolorowe tynki, my, nastoletni krakowianie, zaczęliśmy odwiedzać Hutę. Trochę z ciekawości, po trosze dlatego, że wybuchł tam wówczas Teatr Ludowy Skuszanki i Szajny.
Chyba po obu stronach Mogilskiego ronda coś się zmieniło. Kiedyś podczas Krakowskiego Festiwalu Filmów Krótkometrażowych prezentowano reportaż Bohdana Kosińskiego „Budowałem miasto”. Jego bohater, murarz z pokolenia Birkuta, człowiek, który wznosił typowo socjalistyczne centrum dzielnicy, miał złe zdanie o Krakowie. Narzekał na wąskie, ciemne ulice, na stare domy, które jego zdaniem należałoby zburzyć. Jego syn, urodzony i wychowany w Nowej Hucie, powiedział do kamery, że kiedy chce się zanurzyć w prawdziwym mieście, w którym czuje się dobrze - jedzie do Krakowa...
A kiedy system, który wykreował Nową Hutę, chylił się już ku upadkowi, to właśnie „pierwsze socjalistyczne miasto” o wiele bardziej przyczyniło się do jego klęski niż Kraków, obwołany kiedyś konserwatywnym, mieszczańskim, inteligenckim ośrodkiem. Historia lubi paradoksy...