Kiedy przychodzi wojna. Tamtej nocy w Kijowie nie spał nikt [KORESPONDENCJA Z UKRAINY]
Ołowiane niebo, nisko leżące chmury i tylko grzmot przelatujących wojskowych samolotów. Może jeszcze ukraińskich, a może już rosyjskich, tego nie sposób sprawdzić. Wyją syreny. Bulwarem jedzie policyjny samochód z megafonem, przez który nadawane są komunikaty...
Było jasne, że zaatakują. W Kijowie tej nocy nikt nie spał, a tymczasem odbierana tu wszędzie propagandowa telewizja Rossija 24 jeszcze o trzeciej nad ranem nadawała film, z którego kłamliwego przekazu wynikało, że szczególnie młodsze pokolenie Ukraińców to „wzorujący się na Hitlerze i SS naziści, wspierani przez USA i Kanadę”, a przecież za Związku Sowieckiego „Ukraina miała rozkwitać, a na parady zwycięstwa 9 maja chodziły tłumy ojców tych, którzy dzisiaj heilują”. - I komu to przeszkadzało?” - pytał narrator filmu. Wyłączyłem telewizor.
Godzinę później Rosja zaatakowała Ukrainę. Nie obudziły mnie jednak eksplozje rakiet, a telefon od przyjaciela z dalekiego świata, który kiedyś bardzo mi pomógł w czasie pracy dziennikarskiej na Bliskim Wschodzie. Nie wiedział, że jestem Kijowie. Teraz prosił, bym pomógł jego bliskim przedostać się do Polski. Nie mogłem odmówić. Wyszedłem na balkon mieszkania przy głównej arterii w centrum Kijowa - bulwarze Hryszczatik, niedaleko od Majdanu Niezależności.
Ulice były prawie puste, choć o tej porze jeszcze wczoraj samochody stały w korkach, a na deptakach było sporo ludzi. Ołowiane niebo, nisko leżące chmury i tylko grzmot przelatujących wojskowych samolotów. Może jeszcze ukraińskich, a może już rosyjskich, tego nie sposób sprawdzić. Wyją syreny. Bulwarem jedzie policyjny samochód z megafonem, przez który nadawane są komunikaty, że gdy wyją syreny, należy biec do najbliższej stacji metra, uciekać, chować się.
***
Dzwonię do właściciela mieszkania. Chcę się z nim rozliczyć. Ma na imię Jarosław. Jest nam winny kaucję, którą wziął na wypadek, gdybyśmy tu narobili bałaganu. W końcu odbiera. Mówi, że jest już za Kijowem. Ucieka tak jak dziesiątki, a może setki tysięcy mieszkańców stolicy Ukrainy. Jemu się udało, bo większość stoi teraz w gigantycznych korkach przy trasach wyjazdowych z miasta. Wszyscy uciekają na zachód. Jarosław mówi, że klucz oddam mu kiedyś, jak się spotkamy. I „oby Pan Bóg na to pozwolił”.
***
Na ciągnącej się przez jakieś dwa kilometry reprezentacyjnej ulicy w centrum Kijowa czynne są jedynie dwa sklepy spożywcze, jedna budka z kawą, a przy hali targowej Besarabka kebab, prowadzony przez dwóch Egipcjan. Zorientowali się, że jesteśmy dziennikarzami, bo fotoreporter, z którym tu pracuję, ma przewieszony przez ramię ciężki aparat fotograficzny. Dopytują: co się dzieje? Opowiadamy, ale zdajemy sobie sprawę, że nasza wiedza wciąż nie jest wystarczająca i może nigdy nie będzie.
Dziennikarz w tak wielkim mieście, w czasie, gdy trwa wojna, dostęp do informacji ma niewiele większy niż arabscy sprzedawcy kebabu. Większość informacji może czerpać z kanałów informacyjnych w Internecie, które śledzi, bo albo im ufa, albo traktuje wyłącznie jak propagandę, choć nawet ta może zawierać informacje choćby o tym na przykład, co zamierza druga strona.
***
Od samego rana sieć zalana jest informacjami. Ich wiarygodność zawsze jest pod znakiem zapytania. Wojna nie toczy się tylko za oknem, ale także w sieci. Ukraińska strona donosi o utrzymaniu pozycji, stratach po stronie wroga, zestrzeleniu kilku samolotów i helikopterów. Rosyjskiej nawet nie słucham, bo wiem, że stamtąd nie usłyszę ani słowa prawdy.
***
Dzwonię do swoich „braci”, których pamiętam nie tylko z wojny w Ukrainie. Wywożą rodziny poza Kijów. Utkwili w gigantycznych korkach. Inni jadą w kierunku Kijowa i jego okolice na punkty zbiorcze, by odebrać broń i walczyć. Pójdą na front, a gdyby ukraińska armia została pokonana - wycofają się do lasu. To Tatarzy Krymscy, którzy stracili swoją ojczyznę już w 2014 roku i od 8 lat nie przestają marzyć, że kiedyś wrócą na ich ukochany półwysep.
Dzwonię do „kombata” - dowódcy batalionu „Krym”. Będzie w Kijowie dopiero wieczorem, ma przed sobą jeszcze długą drogę - nie jedzie główną drogą, a objazdami. Obiecuje, że się spotkamy. Z jego batalionem będzie nam łatwiej, choćby dlatego, że oni nie mogą dostać się w ręce Rosjan, bo to jak wyrok śmierci. Zresztą ja też nie chcę.
Tymczasem ekipa czeczeńska bazująca gdzieś pod Mariupolem już w akcji. Dostaję od nich jedynie wiadomości głosowe: że są zajęci, że się skontaktują później, że „in sza Allah”. Potem kontakt się urywa. Mają ręce pełne roboty, bo na Mariupol nacierają Rosjanie. Czy się spotkamy? Są prawie osiemset kilometrów stąd.
***
W jednym z bardziej ekskluzywnych w Kijowie hoteli spotykam biznesmena, on również jest Czeczenem. Przyjechał z Moskwy w interesach. Gdy leciał tu kilka dni temu, bilet samolotowy do Kijowa przez Stambuł (bezpośrednich lotów Moskwa - Kijów nie było) kosztował go tysiąc dolarów. Powrotny kupił sobie wczoraj, czując co może lada chwila się wydarzyć. Cena się podwoiła. Teraz wiadomo, że Rosjanie zbombardowali lotniska, a samoloty przestały latać do Kijowa i innych miast na Ukrainie. Utknął i jeszcze nie wie,co zrobi.
Do Polski nie pojedzie, bo ma rosyjski paszport i obawia się, że nie przepuszczą go przez granicę. Słucha informacji, odbiera telefony, ale wciąż jest pełny entuzjazmu, bo wierzy, że Rosja, która zniszczyła nie tak dawno jego ojczyznę na Ukrainie połamie sobie zęby.
***
Przychodzi Witalij, oficer policji. Jeszcze w czasach prorosyjskiego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza był wysoko w jej strukturach. Poznałem go osiem lat temu, gdy na Majdanie w Kijowie trwała rewolucja. Niewiele się zmienił. W tamtym czasie nie krył, że jest zwolennikiem starego reżymu i zapewniał, że wkrótce władza rozpędzi Majdan i dojdzie do przelewu krwi. Miał - jak wkrótce się okazało - dobre wiadomości.
Po rewolucji stanowiska nie stracił. Jeszcze trzy dni temu twierdził, że do wojny nie dojdzie. Dziś jest w radosnym nastroju i mówi, że jest kompletny „pizdiec”, że cała ukraińska wojenna infrastruktura jest zniszczona, że zbombardowane są wszystkie lotniska, zniszczone Bayraktary - tureckie drony - cudowna broń, dzięki której Azerbejdżan przepędził Ormian z Karabachu. Pół godziny temu - mówi - zniszczono budynek wywiadu wojskowego, rozbito w pył bazy Prawego Sektora, a teraz lotnisko Gostomel położone na północ od Kijowa atakują rosyjskie helikoptery.
Potwierdza informacje, które już trafiły do sieci, że na południu oddziały rosyjskie w zasadzie już zdobyły Chersoń i posuwają się bardzo szybko w głąb kraju. Nikt nie wysadził mostów. Mówi też, że przyszedł dzisiaj do pracy o szóstej rano, a tam „wszyscy mieli spuszczone głowy i nikt nikomu nie patrzył w oczy”. Bo nikt z nich - jego zdaniem - nie będzie walczył. Wolą raczej, żeby to wszystko skończyło się jak najszybciej jak ten, z którym wczoraj rozmawiał. To jakiś znajomy z Mariupola frontowego miasta położonego na południowym wschodzie Ukrainy w obwodzie donieckim. Mówił wiele o tym, że „oni wszyscy tam będą walczyć do upadłego i ani piędzi ziemi kacapom nie oddadzą”. A dzisiaj, kiedy Witalij do niego znów zadzwonił odebrał telefon już we Lwowie”. Dlatego Witalij nie wierzy, że Ukraina się obroni. Nie ma z tym żadnego problemu. Poradził sobie za Janukowycza, za Poroszenki nawet Zeleńskiego to i za Putina czy kogoś z nadania Moskwy też sobie życie poukłada.
Patrzę na mojego przyjaciela z Czeczenii, który tego wszystkiego słucha. Mruga do mnie okiem i mówi: - On vrjot (kłamie). Chcę wierzyć, że Czeczen ma rację. Dzwoni jeden z ochotników z Batalionu „Krym”. Wysyła mi skany paszportów swojej rodziny, prosi, by pomóc bliskim, gdy będą chcieli przedostać się do Polski. Pyta, co mówią w Polsce o Ukrainie. Czy Polska pomoże? - Polska nie odwróci się od was plecami, że nie zostawi samych - mówię do niego.
***
Kolejny helikopter strącony nad pod kijowskim Wyszgorodem, i zdjęcia rosyjskich jeńców, palące się rosyjskie czołgi na drodze do Charkowa. Widzimy zdjęcia, na których na lotnisku pod Kijowem widoczny jest rosyjski desant. Po chwili informacja strony ukrainskiej: Lotnisko Gostomel zostało oczyszczone, pas startowy jest bardzo zniszczony. Oznacza to, że ani nasze samoloty, ani ich samoloty nie wylądują - czytamy. Podobno na Rosjan spadły rakiety „Grad”, takie same, jakich używała Rosja, atakując Donbas. Nikt jednak nie wie, co jest prawdą. Ta jak zawsze na wojnie - umiera pierwsza.
W Kijowie znów zawyły syreny. W sklepach coraz mniej towaru, na stacjach benzynowych coraz dłuższe kolejki. Udaje się nam zatankować samochód. Na pełnym baku, jeśli będzie trzeba stąd znikać, powinniśmy dojechać do Lwowa. Przed gmachem Parlamentu, przy budynkach rządowych samochody pancerne. Pewnie dzisiaj nie ruszymy z miasta, od 22.00 godzina policyjna.
Nie poddawaj się Ukraino! Walcz!