Gdy patrzę na takie sytuacje, jak ta z profanacją wrocławskiego pomnika rotmistrza Witolda Pileckiego przez grupę pijanych młodych ludzi, którzy układali się na wieńcach i robili sobie zdjęcia, to zastanawiam się, co bym zrobił, gdyby tam było moje dziecko. Tak, wierzę, że jednak by tego nie zrobiło. Że lata wkładania do głowy pewnych wartości odniosłoby skutek, ale...
Na pewno bym nie protestował, gdyby odpowiednie służby ukarały stosownie do przewinienia jakąś grzywną czy pracami społecznymi. Bo uważam, że nie wolno nad tym przejść do porządku dziennego. No i uderzyłbym się w piersi zastanawiając się, gdzie popełniłem błąd. Bo, w przeciwieństwie do niektórych, daleki jestem do spychania odpowiedzialności za wychowanie na szkołę czy inne instytucje, choć też doskonale wiem, że rodzice muszą zderzyć się z wpływem na pociechy innych czynników, jak choćby internet czy telewizja z obłędnymi paradokumentalnymi serialami typu „Ja i moje paznokcie”. Po zmianach ustrojowych z początku lat 90. w Polsce pogubiliśmy też tradycyjne systemy wartości. Razem z dobrodziejstwami zachodnioeuropejskiej cywilizacji wchłonęliśmy przedziwne zachłyśnięcie się ideologią „wszystko można”. Zastępując ją zdroworozsądkową ideą znaną z biblijnej Księgi Koheleta: „Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest (...), czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów”. Pogubiliśmy się. Notorycznie siłujemy się na wartości. Każde... Nawet na takie jak: czyja zbrodnia czy śmierć jest ważniejsza. Po incydencie przy pomniku Pileckiego usłyszałem na przykład spór, że nie można tego porównać do spalenia kukły Żyda na wrocławskim Rynku, czy choćby różnych wygłupów młodzieży podczas zwiedzania obozu w Auschwitz. Dlaczego?
I nie dam się wciągnąć w dyskusję, że „gorsza” hitlerowska eksterminacja niż ubeckie tortury. A czy Państwo zauważyli, że postać rotmistrza Witolda Pileckiego jest „własnością” tylko polskiej prawicy, a lewica patrzy na niego z lekkim pobłażaniem. I wcale się wtedy nie dziwę niesprawiedliwym uproszczeniom, że lewica to jednak spadkobiercy peerelowskiej rzeczywistości, która tego bohatera wycięła na kilkadziesiąt lat z kart polskiej historii. A uciekając na chwilę od rozważań historycznych, proszę spojrzeć, jak w ostatnich dniach toczy się dysputa, który gwałt był gorszy, ten na Polce we włoskim Rimini, gdzie sprawcami byli najprawdopodobniej imigranci, czy ten w Łodzi, gdzie nad dziewczyną znęcało się kilku Polaków. Jak „znawcy” często dodają - katolików. I każda ze stron tej dysputy ma swoje argumenty... O tempora, o mores - zawołam kulturalnie, by nie odezwać się dosadniej.
Jestem z pokolenia, które jako ostatnie emocjonalnie reaguje na datę 1 września. To normalne. Pokolenie moich rodziców i moje miało to szczęście, że jako pierwsze w historii Polski nie doświadczyło wojny, ale znaliśmy jeszcze tych, którzy ją pamiętali. Nasze dzieci II wojnę światową będą traktować tak, jak my powstanie styczniowe. OK, ale może z okazji rozpoczynającego się roku szkolnego, bez patrzenia, czy jest w kanonie, należy kupić tomik poezji niemodnego Adama Asnyka. Może doczytają w apelu „Do młodych”: „Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,/ Choć macie sami doskonalsze wznieść;/ Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,/ I miłość ludzka stoi tam na straży,/ I wy winniście im cześć!”. Nawet jak nie będą wiedzieli, kim był rotmistrz Pilecki lub generałowie Grot-Rowecki i Maczek, to dojdą do wniosku, że chyba kimś ważnym, jak im postawiono pomniki. Że raczej nie po to, by pies miał gdzie zrobić siku czy młodziankowie pobaraszkować. Bo „Wszystko ma swój czas...”. Takie proste, a takie trudne?