Kiedyś byłam twarda, dziś jestem jak ze skały. Dużo przeszłam
Po siedmiu trudnych latach wraca do gry. - Nigdy z niej nie wypadłam - mówi dr Anna Chrapusta, wybitny chirurg plastyczny. Trzeba było jednak spektakularnego sukcesu, jakim było przyszycie dwóch dłoni obciętych gilotyną, by znów była na ustach całej Polski.
- Rozmawiałyśmy dziesięć lat temu. Napisała pani wtedy, że chodzę po Prokocimiu w dziurawych butach…
- I zapytałam też, czy jest pani twardą kobietą?
- Odpowiedziałam, że jestem.
- Jak odpowiedziałaby pani dziś?
- Że jestem jeszcze twardsza. Dużo przeszłam.
- Mówiła pani także, że nie płacze. Parę tygodni po pierwszych zarzutach o wyłudzanie pieniędzy, gdy odbierała pani tytuł Lekarza Roku, miała pani łzy w oczach.
- I to będzie jedyny komentarz w tej sprawie. Czy fakt, że miesiąc po moim zatrzymaniu głosami pacjentów zostałam wybrana najlepszym lekarzem roku, nie świadczy o zaufaniu? Docenieniu tego, co robię? Dlatego też nigdy nie straciłam wiary w ludzi.
- A w siebie?
- Też nie. Wiedziałam, że to, co robię, jest dobre i że powinnam dalej iść tą drogą. Nikomu nigdy nie udało się tej wiary i tego przekonania we mnie zabić. Ani oskarżającym mnie, ani osobom, które podsycały różne konflikty w moim wówczas ukochanym szpitalu w Prokocimiu.
- Dlatego pani odeszła?
- Mój szef, profesor Jacek Puchała, który wówczas umierał, powiedział mi wyraźnie: „Gdy mnie już tu nie będzie, powinnaś być w miejscu, gdzie będziesz cieszyć się życzliwością. To najważniejsze, by tworzyć piękną chirurgię”.
- Dlaczego nie Prokocim?
- Mieliśmy w otoczeniu wielu ludzi, którym nie podobała się wizja mojego szefa dotycząca oddziału rekonstrukcji i oparzeń. A to jednocześnie uniemożliwiało mój rozwój.
- Drażniła pani innych pewnością siebie, ambicją?
- Nie wiem. Nigdy nie ukrywałam, że dużo potrafię. Nigdy nie byłam sztucznie skromna. Trudno połączyć chirurgię plastyczną ze skromnością, bo to, żartobliwie ujmując, się wyklucza. Zawsze jednak byłam pokorna, gdyż nic tak nie uczy pokory jak chirurgia. W tym zawodzie albo się ma szczęście i coś wychodzi, albo się nie ma i nie wychodzi. Muszę szczerze przyznać, że ja miałam tego szczęścia wiele.
- Co bardziej zmieniło panią jako człowieka: dobre czy złe doświadczenia?
- Myślę, że nieważne, czy są dobre czy złe. Ważne, jaką lekcję uda się z nich wyciągnąć.
- Jaką udało się wyciągnąć z Prokocimia?
- Wszystkie nasze perypetie i problemy, z którymi zmagaliśmy się w Prokocimiu, uświadomiły nam jedno: nieważne to, gdzie się coś dobrego robi, ważne, czy ma się wsparcie i życzliwość ludzi. „Jeżeli znajdziesz je w Rydygierze, nie wahaj się, idź i buduj tam wszystko od zera” - powiedział mi przed śmiercią profesor Jacek Puchała. Posłuchałam go.
- To było rozstanie bez żalu?
- To było rozstanie trudne. Trudne dlatego, bo ja to miejsce kochałam. Na Boga, to był przez lata mój drugi dom, spędziłam w nim miliony godzin, włożyłam swoje serce. Wciąż mam tam cudownych przyjaciół, autorytety, miłe wspomnienia. Tam się wszystkiego nauczyłam.
- Tam też odnosiła pani pierwsze sukcesy. O młodej Chrapuście zaczęto mówić „doktor, który czyni cuda”. Niebezpieczne?
- Nie, bo jak mówiłam, mam w sobie pokorę. Nie, bo nie zawsze było tak, że się wszystko udawało. Miałam pacjentów dorosłych, po ciężkich oparzeniach, u których przeprowadzaliśmy niewiarygodnie ciężkie zabiegi, robiliśmy, co tylko w naszej mocy - a oni umierali. Zostawiali żony w ciąży albo malutkie dzieci. To jest okrutnie trudne do zaakceptowania.
- Jest żal?
- Gdy umiera pacjent? Czasem żal, czasem wściekłość.
- Wychodzi się wtedy ze szpitala i dociska pedał gazu?
- O nie, nie. To już nie te czasy, sporo się nauczyłam. Jeżdżę zgodnie z przepisami.
- Czegoś się pani jeszcze przez te ostatnie lata nauczyła?
- Do egzaminu z chirurgii plastycznej bardzo wiele się nauczyłam. Zdałam na celujący, miałam, według konsultanta krajowego z chirurgii plastycznej, najlepszy wynik z egzaminów w ciągu ostatnich 10 lat.
- A tak poważnie?
- Chorzy i ich rodziny są dziś coraz bardziej niecierpliwi, mniej tolerancyjni, roszczeniowi. My, lekarze, nawet wtedy, gdy mamy dobry kontakt z pacjentami, musimy liczyć się z różnymi nieprzewidywalnymi sytuacjami jeszcze bardziej niż dawnej.
- Stała się pani ostrożniejsza?
- Nie chciałabym, żeby to tak zabrzmiało. Po prostu, z jednej strony mam świadomość konieczności śledzenia nowych przepisów, szczególnie związanych z coraz potężniejszą dokumentacją medyczną. Wiem także, że zmieniają się i ludzie, ich oczekiwania. Wciąż tylko mam nadzieję, że w tej całej biurokracji, w tym braku czasu, ja nie zmieniłam się aż tak bardzo, jak mogłyby mnie zmienić te restrykcje.
- Tyle że znów o pani głośno. Kolejny raz czyni pani cuda. Czuje pani satysfakcję?
- 10 lat temu też byłam w gazetach, osiem i sześć lat temu także. Raz jest mnie mniej, raz więcej. Czy gdyby tak nie było, ktokolwiek interesowałby się, że siedem lat temu zatrzymano Chrapustę? Tylu innych doktorów oskarżano i jakoś się o nich nie pisało, nie było o nich głośno, nie linczowano ich. Z wyjątkiem mnie i doktora G. Ja nie wracam dzisiaj do gry, ja w tej grze cały czas byłam. Brałam w niej udział. Dla mnie historia chłopaka z odciętymi przez gilotynę dłońmi to kolejna operacja, nie trudniejsza od tych, które robię bez przerwy od dziesięciu lat. Sama się zastanawiam, skąd nagle tyle szumu wokół mnie?
- Potrzebujemy dobrych wiadomości?
- Oby.
- Co pani pomyślała, gdy zadzwonił telefon z informacją o pacjencie bez rąk?
- Że jedzie „nowa ciężka robota”. A tak naprawdę ucieszyłam się, że do mnie, bo lubię trudne wyzwania. Pamiętam, kiedy odchodziłam z Prokocimia, najtragiczniejsza dla mnie była świadomość, że przestanę robić replantacje. Nie wyobrażałam sobie bez tego życia. Tyle że to życie pełne jest paradoksów. Dziś robię pięćdziesiąt tak zwanych ostrych rąk rocznie. Kilka razy tyle co w Prokocimiu. Czasami na kolejnych dyżurach w tygodniu operuję cztery amputacje pod rząd! Nie pamiętam wtedy niczego poza tym, że było ciemno, gdy wychodziłam albo że już jaśniało. A przecież szpital to nie wszystko, bo mam przecież także swoich pacjentów w prywatnej klinice, czekających na korekcję powiek, uszu, nosa, piersi, brzucha czy zmarszczek. I podziwiam ich oraz jestem wdzięczna, że nie odstrasza ich mój tryb życia i tolerują przesunięcia w godzinach konsultacji czy opatrunków z powodu mojej kolejnej replantacji. To piękne, bo oznacza, że ludzie są pełni współczucia i zrozumienia dla innych ciężko poszkodowanych. To umacnia wiarę w ludzi.
- Nigdy pani nie myślała, by uciec, wyjechać za granicę, bo tam łatwiej?
- Nie, bo tu mam rodzinę i przyjaciół, a poza tym ucieszyłabym tym kilka osób.
- Zna pani nazwiska swoich wrogów?
- Znam, choć pewnie nie wszystkich.
- I co pani z tym robi?
- Cieszę się, że ich znam i staram się za dużo o nich nie myśleć.
- To o czym teraz pani myśli?
- O nowym budynku, który mógłby pomieścić oddział oparzeń dla dzieci, dla dorosłych, plastykę dziecięcą i dorosłych i rehabilitację oparzeń. O tym, skąd wziąć na to pieniądze, jak znaleźć sponsorów, jak przekonać władze i jak pozyskać zwolenników takiego wyzwania.
- Nie łatwiej byłoby zarabiać w prywatnej klinice? Bez tych problemów?
- Pewnie, że łatwiej. Miałabym spokojne życie, zajmowałabym się tym, co robi 75 procent moich kolegów po fachu. Tyle że ja zostałam namaszczona przez swoich mistrzów, dostałam po nich wiedzę, narzędzia i książki. Misję do spełnienia. Nie mogłabym patrzeć na siebie w lustrze, gdybym to zmarnowała.
Anna Chrapusta | Od początku pracy w Prokocimiu wyróżniała się odwagą, robiła rzeczy trudne, wręcz niemożliwe. Kiedy w 2007 r. została oskarżona o wprowadzanie w błąd rodziców pacjentów poprzez proponowanie im płatnych zabiegów w prywatnej klinice, wielu wieszczyło jej koniec kariery. Po długim procesie sąd uznał, że dr Chrapusta jest winna oszustwa pacjentów, ale sprawę umorzył. „Społeczna rola doktor Chrapusty jest wyjątkowa” - tłumaczył sędzia. Anna Chrapusta nigdy się nie poddała, nie załamała, przez cały czas operowała i ratowała życie. Dziś jest ordynatorem Centrum Oparzeń w Szpitalu im. L. Rydygiera. |
Rozmawiała: Katarzyna Kachel