Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 11 – Tajlandia.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.
Granicę Tajlandii przekroczyliśmy drogą lotniczą, znów nie było innej możliwości z uwagi na bardzo kiepskie połączenie z Birmą. Bywałem w Tajlandii już kilka razy i mam tam przyjaciela o imieniu Tomek. Przed przylotem umówiliśmy się z nim na spotkanie. Tomek wraz z 10-osobową grupą osób towarzyszących oczekiwał nas w hotelu, gdzie następnie spędziliśmy wspólnie wieczór przy kolacji przy najwspanialszych smakach świata, bo taka właśnie jest kuchnia tajska w mojej opinii. Gdyby to tylko było możliwe to przy każdym moim pobycie w Tajlandii nie odchodziłbym od stołu. Jedzenie jest tutaj ponadto bardzo tanie, co stanowi dodatkową zaletę, gdy się jest w podróży dookoła świata i liczy się wydatki.
Trudne to zadanie opisać słowami coś co jest przeznaczone głównie dla zmysłów - wzroku, powonienia, smaku. Ciężko jest przelać na papier to, co trzeba poczuć i posmakować, żeby zrozumieć. Tak było w przypadku smacznej kuchni birmańskiej. Identyczne trudności powstają, gdy pojawia się potrzeba odzwierciedlenia bogactwa i wyjątkowości smaków Tajlandii w taki sposób, by oddać istotę tej kuchni, ukazać jej właściwości w całej pełni.
Podejmując wszakże próbę należy najogólniej rzecz ujmując wskazać, że w przygotowywaniu potraw w Tajlandii pierwsze skrzypce gra obfite stosowanie przypraw i ziół: limonki (liście i owoce), chili, trawy cytrynowej, sosu rybnego (którym przyprawiają oni niemal wszystko), galangi (tajski imbir), mleka kokosowego i wielu innych. Wśród wielu dań dominującym akcentem jest curry, lecz nie chodzi tu o mieszankę ziół, którą kupujemy w torebkach, lecz o rodzaj specjalnej pasty przyrządzanej z kolorowych papryczek chili miażdżonych w moździerzu z szalotką, tajskim imbirem, liśćmi limonki, trawą cytrynową i czosnkiem i opcjonalnie- z dodatkiem kurkumy, jeżeli pasta ma być żółta. Przy pomocy przypraw wydobywany jest smak dań na bazie ryżu, który stanowi bazę dla dań głównych i deserów. W kuchni tajskiej obecne jest kilka gatunków ryżu - np. mięsisty Khao Niaw znakomicie smakuje jedzony rękami, zagryzany kawałkami grillowanego kurczaka i sałatką z zielonej papai. Ryżowe desery zwykle są bardzo słodkie i często mają mało zachęcającą papkowatą konsystencję, jednakże będąc w Tajlandii warto ich zakosztować, ponieważ niewykluczone, że niespodziewanie stanie się czyimś przysmakiem. Polecam serwowane w ulicznych budkach naleśniki z bananami, są wyśmienite. Daniem, które w kuchni tajskiej wprost uwielbiam jest zupa Tom Yam - przyrządzona z pomidorów, grzybów, cebuli i krewetek, przyprawiona mlekiem kokosowym, sosem rybnym, trawą cytrynową, galangą, i pastą curry - jest ostra, ze słodko-kwaśnymi akcentami i delikatnie wyczuwalnym aromatem trawy cytrynowej - zawsze ilekroć bywałem w Tajlandii szukałem tej właśnie potrawy - jadłem ją już w wielu miejscach, lecz najbardziej smakowała mi zupa kupiona pewnego razu na lotnisku w Bangkoku w fast foodzie . Ponadto w Tajlandii trzeba spróbować różnych rodzajów smażonego w woku makaronu - od ryżowego poczynając, przez jajeczne nudle, na kluskach z fasoli mung kończąc - w różnych grubościach, długościach i kształtach. U ulicznego kucharza możesz decydować, czym przybrane zostaną twoje kluski - możesz wybierać między różnymi rodzajami mięs, tofu, owocami morza, dorzucać dowolną ilość warzyw, owoców, orzechów, grzybów czy kiełków.
Oprócz dań z warzyw i mięsa, na ulicznych straganach jest mnóstwo przekąsek, jakich nie spotyka się w Europie. Próbowaliśmy więc żab pieczonych w ogniu, czterdziestonóżek i skorpionów smażonych w głębokim tłuszczu, chrupiącej szarańczy, mrówki przyrządzane na kilkanaście sposobów, chrząszcze, koniki polne - choć niektórym wygląd tych zakąsek może wydawać się odpychający - choćby ze względu na sam fakt, że są to owady, to warto się przemóc, bo są bardzo smaczne.
W czasie wyprawy stołowaliśmy się z Majkim tylko na ulicach - i ten styl polecam każdemu, komu zależy na tym, aby poznać autentyczny smak Tajlandii. Dania serwowane na ulicy przyrządzane są przez prawdziwych Tajów ze świeżych składników, dlatego nie trzeba obawiać się o higienę. Jak już wcześniej wspomniałem skład i kompozycja potrawy zależy albo od klienta albo od indywidualnego stylu kucharza. Samo oczekiwanie na posiłek jest atrakcją samą w sobie, ponieważ ma się okazję podziwiać z jaką szybkością, wprawą i finezją kucharze kroją, obierają, mieszają, smażą, dzielą, porcjują i nadziewają. To swoisty spektakl, pokaz kunsztu i przyciągająca klientelę reklama. Dlatego sprzedawcy rywalizują ze sobą w wymyślaniu spektakularnych technik gotowania. Powiedziałem to na początku i podkreślę jeszcze raz - uważam kuchnię Tajlandii za najpyszniejszą kuchnię na świecie. I gorąco polecam.
Dzień po przylocie udaliśmy się na zwiedzanie pierwszej stolicy Tajlandii - Ayuthaya. Po mieście starożytnych ruin oprowadzał nas Tomek. W zasadzie całe miasto jest ogromnym zabytkiem, znajduje się na Liście Skarbów Światowego Dziedzictwa UNESCO. W czasie naszego przyjazdu nie było na tych terenach zbyt wielkiego ruchu turystów, panował spokój, a po wielodniowym oddychaniu wyziewami wielkich miast z przyjemnością nabieraliśmy w płuca tamtejsze świeże powietrze. Ruiny rozsiane są na całym obszarze miasta, porastają trawą i drzewami - widok jest piękny. Ayuthaya ma klimat tajemnicy, snują się tutaj cienie dawnej potęgi, to miejsce posiada intrygujący urok. Spacerowaliśmy w pobliżu Wat Mahathat, tzw. Świątyni Wielkich Relikwii - najstarszego i największego obiektu Ayutthayi. Zaraz obok leży Wat Ratchaburana zbudowana ku pamięci dwóch braci, którzy w walce o tron pozabijali się wzajemnie. Kilkanaście kroków dalej wzbijają się w niebo wysmukłe iglice Wat Phra Si Sanphet, będącej niegdyś prywatną świątynią władców - prochy 3 królów miały być chronione wewnątrz wzniesionych przy świątyni białych czedi.
Ayutthayi spotkaliśmy się z drugim podczas tej wyprawy - posągiem Leżącego Buddy - miał 20 m długości, a z uwagi na to, że figura znajduje się pod gołym niebem przed niszczeniem chroni ją nierównomiernie nałożona warstwa wapna.
Wspaniałe widoki zafundowała nam Wat Chaiwatthanaram- zabytkowy kompleks świątynny o pięknej architekturze, zbudowany w 1630 r.
Bangkok zostawiliśmy sobie na następny dzień - opisując wrażenia ze zwiedzania tego miasta mam skrajne odczucia, bowiem tam ponownie zostaliśmy "zaatakowani" przez to co prześladowało w mijanych dotąd azjatyckich metropoliach - ogromny hałas, zanieczyszczenie, smog, duszna atmosfera pośpiechu, gonitwy, naciągacze próbujący wydusić z człowieka każdy grosz, wszędobylskie tuk-tuki i dużo turystów - chociaż przyjechaliśmy do Tajlandii w okresie spokojniejszym. A z drugiej strony - wiecznie uśmiechnięci Tajowie, gwar i tętniące życie, pyszne jedzenie na ulicy, migoczące kolory, imprezy 24 godziny na dobę, zachwycające przepychem pałace, wielowiekowe świątynie i mnóstwo ciekawych miejsc do zwiedzania. To miasto wprost bombarduje bodźcami aż do zawrotu głowy. Jeśli o mnie chodzi, to nie pałam to Bangkoku sympatią. Jeszcze przed kilkoma laty, gdy zdarzało mi się tam być, nagminne było zaczepianie turystów na ulicach przez kobiety wykonujące tzw. najstarszy zawód świata. Widywałem sytuacje, gdy z jednej mężczyzna z jednej strony szedł z żoną pod rękę, a z drugiej był nachalnie ciągnięty za ręce przez te panie. Ostatnimi kilkoma laty podjęto walkę z tym zjawiskiem i wydzielono specjalne dzielnice, gdzie prowadzona jest tego typu działalność. Właściwie to nawet nie wiadomo, czy panie są paniami, bowiem trzeba mieć na uwadze to, że Tajlandia jest rajem dla klinik, w których przeprowadza się operacje plastyczne. Żyje tam ogromna wprost ilość transwestytów. Rzesze mężczyzn napływają do Tajlandii, by przemienić się w kobiety - efekty tych przemian są takie, że gdy mijasz na ulicy piękną kobietę to nie możesz być pewien, czy oto przechodziła kobieta, czy tylko dobrze "zrobiony" transwestyta.
Wybraliśmy się na wycieczkę na pływający bazar - setki wrzecionowatych łódek, a w nich rolnicy w słomianych kapeluszach handlujący owocami, rybami, warzywami, krewetkami. Kolorowo. Egzotycznie, a jednocześnie jakoś tak swojsko. Z łodzi unoszą się zapachy gotowanych na świeżo potraw, nęcące i zapraszające. Zgłodnieliśmy, więc pora coś zjeść. Wśród kupujących są turyści z całego świata, różnych nacji i ras. W uszach dźwięczy mieszanina języków. Na wodnym bazarze można kupić przepiękne wyjątkowe rękodzieło: tajskie wzorzyste nakrycia głowy, plecione kolorowe kosze, misy i różnej wielkości naczynia wyrabiane przez zręcznych Tajów, barwne tkane chusty, dywaniki i chodniczki, mnóstwo innych pamiątek- większych i mniejszych.
W Bangkoku rozstaliśmy się z Tomkiem, a w porze wieczornej spotkaliśmy się z koleżanką z Polski Jowitą - odpoczywając po całym dniu spędzonym na ulicach Bangkoku opowiadaliśmy nasze perypetie przeżyte na wyprawie.
W dalszą drogę udaliśmy się na wyspę Koh Samui, gdzie mieszka jeden z moich przyjaciół Robert z rodziną - te dni mieliśmy spędziliśmy goszcząc w jego domu. Na wyspę dostaliśmy się promem. Już sekundę po tym jak wysiedliśmy na ląd nasza radość spowodowana tym, co stanęło nam przed oczami mieszała się z automatycznym żalem, że kiedyś z tego raju będzie trzeba wyjechać. Koh Samui to prawdziwie rajska wyspa - lazurowa, przejrzysta, ciepła woda zaprasza by do niej skoczyć, nad głową jaśnieje cudownie czyste, błękitne niebo, perłowobiały piasek pokrywa rozległe plaże, gdzie odpoczywają turyści,(których przybywa tutaj nie za duża, rozsądna ilość, jeśli wziąć pod uwagę popularne tropikalne kurorty) oraz zaciszne, bezludne, prześliczne zatoczki. Wśród tych plaż falują na wietrze bujne korony palm kokosowych. Dalej zielenią się gęstwiny wilgotnych lasów równikowych. W centralnej części wyspy teren przechodzi w wyżyny i góry. Urok tego miejsca jest nieprzemożny. Na Koh Samui spędziliśmy kilka dni, to uprawiając trekking w górach, to wylegując się na plaży z zimnymi drinkami w ręce, to pływając w morzu. Cieszyliśmy podniebienia do woli pysznymi tajskimi potrawami. Już wcześniej wspominałem, że jedzenie jest tam bardzo tanie - przykładowo - za obiad dla 5 osób, składający się z 5 dań, przyrządzonych ze świeżutkich składników, wliczając obsługę przez kilku kelnerów zapłaciliśmy niecałe 150 zł - przy czym trzeba mieć na uwadze, że w tej cenie jedliśmy do woli, uznawane w Europie za luksusowe: homary, żółwie, krewetki, kraby, tropikalne ryby, soczyste owoce, warzywa. W cenę obiady włączony był alkohol.
Żal było wyjeżdżać z tak pięknego miejsca, ale wyprawa musiała mieć ciąg dalszy, dlatego w końcu trzeba było założyć plecaki na plecy, pożegnać się z przyjaciółmi i ruszyć dalej, po nowe przygody. Opuszczaliśmy Tajlandię, kierując się w stronę granicy z Kambodżą. Po rajskich wygodach Koh Samui nastąpiło brutalne przerwanie błogostanu - 10-godzinną podróż do granicy spędziliśmy siedząc na dachu autobusu, którego wnętrze pełne było kaczek, gęsi, owiec i kur. Była nawet jakaś pojedyncza koza. Autobus nie miał szyb. Żar lał się z nieba.