Kielczanin w podróży dookoła świata (12) Kambodża (ZDJĘCIA)
Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 12 – Kambodża.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.
W Kambodży znaleźliśmy się po 10-godzinnej jeździe na dachu autobusu przepełnionego wszelkiego rodzaju ptactwem domowym i rogacizną. Dojechaliśmy do miasta Poipet. Majki nigdy wcześniej nie był w Kambodży. ja zaś miałem okazję zjeździć ten kraj 7 lat temu. Tamta podróż stanowi więc dla mnie swego rodzaju punkt odniesienia - mając w pamięci obraz "tamtej" Kambodży z ogromnym zaskoczeniem odnotowałem, że przez kilka lat nastąpiło tam bardzo wiele zmian. 7 lat temu, gdy na przejściu granicznym oczekiwałem na wbicie wizy do paszportu (nawiasem mówiąc, byłem wówczas jedynym cudzoziemcem "kręcącym się" przy granicy) - stała tam tylko mała budka, pokryta byle jak zbitą blachą falistą. Moim oczom ukazał się wtedy taki obraz: dwoje nędznie odzianych dzieci ciągnęło wózek. Starsze z nich miało zarzucone na szyi coś w rodzaju chomąta i szło z przodu, zaś drugie pchało wózek z drugiej strony. Na wózku poukładane warzywa i owoce, przeznaczone do sprzedaży przy przejściu. Mocno zapisał się także w mojej pamięci widok wielkiej ilości ludzi okaleczonych, kalekich, z różnego rodzaju niepełnosprawnościami fizycznymi, znajdujących się na ulicach. Trzeba bowiem pamiętać, że naród kambodżański wciąż leczy rany po okrutnym reżimie Czerwonych Khmerów trwającym od lat 70-tych XX wieku do 1998 r. Była to epoka wielkiego ludobójstwa - komunistyczna formacja polityczna dążyła do budowy nowego społeczeństwa poprzez tortury i masowe mordy na ludności - bestialsko zabijano przeciwników nowego porządku, a także wszystkich posiadających jakiekolwiek wykształcenie (przesłanką było m.in. noszenie okularów). W ciągu 5 lat wymordowano jedną czwartą ludności kraju. Miasta opustoszały na skutek przymusowych deportacji. Panował głód i powszechny ucisk. Zlikwidowano instytucję własności prywatnej i pieniądza, za posiadanie ponadregulaminowej miski ryżu dziennie groziły tortury albo śmierć. Dzieci donosiły na rodziców, a niejednokrotnie wykonywały na nich wyroki śmierci. Kraj pogrążony był w chaosie i bezprawiu. Miejsca, gdzie zabijano i masowo grzebano ofiary reżimu nazywane są Polami Śmierci. Najbardziej znane to Choeung Ek. Znajduje się tam kilkaset zbiorowych grobów.
Przerażający widok stanowią leżące na ziemi strzępy ubrań, buty, fragmenty szkieletów ludzkich wśród płytkich sadzawek i niecek pokrytych zieloną trawą.
Do dziś stoi tam także drzewo, o które oprawcy rozbijali główki niemowląt. Szokujące jest to, że mimo tak wielkiej skali ludobójstwa propaganda Czerwonych Khmerów zdołała zatrzeć w ludności, która przeżyła świadomość tego, co naprawdę miało miejsce. Udało im się utrzymać istnienie Pól Śmierci w tajemnicy przed niemal całym narodem, tak że nawet dzisiaj spotyka się wielu ludzi, którzy nie wiedzą o zbrodniach dokonywanych na ich ziemi. Do dnia dzisiejszego znajdują się w kraju obszary nadal nieoczyszczone z min.
Obecnie - przejście graniczne w Poipet wygląda zgoła inaczej - zamiast ciasnej budki zastaliśmy okazały budynek. Zmieniło się także otoczenie wokół - rozrosła się infrastruktura miejska: powstało wiele hoteli oraz kasyna. Poipet jest dziś jednym z najbardziej obleganych przejść granicznych z Tajlandią. Można wyobrazić sobie jakie rozmiary miała kolejka oczekujących na przejście na kambodżańską stronę, mając na uwadze to, że czekaliśmy z Majkim aż 4 godziny zanim nadeszła nasza kolej.
Miasto wydaje się obecnie tętnić życiem. Turyści wożeni są przez liczne autobusy, sprzedawcy oferują na ulicach swoje towary. Nie spotkaliśmy także ani jednego człowieka dotkniętego kalectwem.
Z Poipet pojechaliśmy 150 km na wschód do miasta Siem Reap. Kolejne zmiany: przed 7 laty do miasta prowadziła droga szutrowa, zaś samą miejscowość można było przejść pieszo w pół godziny. Obecnie dotarliśmy tam elegancką asfaltową dwupasmówką, zaś samo miasto ukazało się nam jako duży kurort turystyczny. Mnóstwo hoteli, także renomowanych marek, kluby, dyskoteki, kawiarnie, sklepy z pamiątkami, kasyna, kolorowe stragany, rozległe bazary.
Pamiętam, że podczas mojej poprzedniej wizyty w Kambodży jako tutejszy przysmak, można było na każdym kroku zakupić jajko opiekane na ogniu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że w jajku zamknięte było w pełni rozwinięte pisklę. Obecnie spotkaliśmy tą potrawę jeden raz - na prowincji, poza miastem.
W Siem Reap przyszło nam spędzić szczególny czas - były to bowiem Święta Bożego Narodzenia. I mnie i mojemu towarzyszowi doskwierała już wtedy silnie tęsknota za domem - wszak byliśmy w podróży już 2,5 miesiąca. Na Wigilię wynajęliśmy z Majkim pokój w hostelu z internetem, aby móc połączyć się z naszymi rodzinami.
Z okazji Świąt miasto przystrojone było lampkami, bombkami. Na ulicach i w sklepowych witrynach stały kolorowo ubrane choinki - jednakże z uwagi na to, iż panują tam wyznania inne niż chrześcijaństwo, ewidentnie wszystkie dekoracje zrobiono "pod turystów", jako chwyt marketingowy.
W I Dzień Bożego Narodzenia wypożyczyliśmy rowery, aby zwiedzić słynny kompleks świątynny Angkor Wat. Zaskoczyła nas niemal kosmiczna cena za wejście - bilet kosztował bagatela ok. 100 zł. Będąc w Birmie słyszałem nie jeden raz jak porównywano Bagan i Angkor Wat, jednak obaj z Majkim doszliśmy do wniosku, że zestawianie ze sobą tych dwóch zabytków nie ma większego sensu - każde z tych miejsc ma bowiem swoją specyfikę i urok. Jednakże jeśli wziąć pod uwagę przepych i rozmach, z jakim powstały oba obiekty, to uważam, że Angkor Wat jest zdecydowanie wspanialsza, bardziej spektakularna. Angkor Wat to gigantyczne miasto. I choć otacza je aura tajemnicy, to na próżno szukać tam ciszy i spokoju, które zdawałoby się - powinny towarzyszyć tej uśpionej starożytnej metropolii. Oprócz nas postanowiły zwiedzać to miejsce tabuny turystów różnych narodowości - w rikszach, samochodach, autobusach, motocyklach, skuterach, czy (tak jak my) na rowerach. Angkor Wat w przedziale od IX do XV wieku było największym miastem ówczesnego świata. Wg źródeł w czasie, gdy u nas Kraków liczył 20 000, a Paryż 250 000 mieszkańców - w Angkor Wat żyło ponad milion ludzi. Było centrum, z którego khmerscy władcy rządzili ziemiami obejmującymi większość terenów zwanych dzisiaj Indochinami. W XV w. Syjam (dzisiejsza Tajlandia) w najazdach spustoszył te tereny. Ruiny opuszczonego miasta pochłonęła dżungla. Pozostało zapomniane aż do wieku XIX, kiedy to odkrył je i ujawnił światu francuski podróżnik Henri Mouhot. Już na pierwszy rzut oka wiadomo było, że nie sposób zwiedzić tego miejsca poświęcając na to tylko jeden dzień. My wygospodarowaliśmy dwa. Największa świątynia Angkor Wat zbudowana na planie prostokąta zajmuje powierzchnię pięciokrotnie większą od powierzchni Watykanu! Dotrzeć do centrum świątyni można przez most położony na ogromnej okalającej cały kompleks fosie, a następnie wybrukowaną drogą w kierunku murów wewnętrznych, przechodząc wieloma arkadami i po schodach coraz wyżej i wyżej aż do centrum, a stamtąd na najwyższy punkt (bardzo trudno tam się dostać, z uwagi na monstrualne kolejki). Łatwo dostrzegalna jest harmonia i idealne proporcje architektury tego miejsca. Z Angkor Wat sąsiaduje kompleks Angkor Thom, gdzie tej harmonii już się tak nie odczuwa. Wręcz przeciwnie, ufortyfikowane miasto wręcz przytłacza wielością zdobień i fikuśnych kształtów, sprawia wrażenie celowego chaosu, który ma oszałamiać i onieśmielać. Szczególny dreszczyk mogą wywołać ogromne twarze wykute w kamieniu, który przez wieki sczerniał tak, iż całość nabiera raczej złowrogiego odcienia. Niemniej jednak robi ogromne wrażenie. Ciekawość zaprowadziła nas także do Ta Prohm - świątyni, która swego czasu została wykorzystana jako plan zdjęciowy do filmu "Tom Raider" z Angeliną Jolie w roli głównej. W tym miejscu najbardziej widoczne było, jak przyroda zagarnia z powrotem to, co zostało jej odebrane - wielkie kamienne budowle oplecione potężnymi korzeniami drzew, posągi wyłaniające się spośród konarów i bujnej zieleni.
Należy pamiętać także o tym, że kompleks Angkor to także miejsce święte dla lokalnej ludności, dlatego obok turystów non-stop robiących zdjęcia mijaliśmy wielu pielgrzymów oraz gdzieniegdzie mnichów odzianych w szafranowe szaty. Ponadto - mnóstwo kobiet-handlarek owocami, szalikami, plecionkami i wszystkim co tylko można wcisnąć turyście jako pamiątkę.
Po dwóch dniach podziwiania piękna kompleksu Angkor udaliśmy się w kierunku południowo-wschodnim na jezioro Tonle Sap - największe w kraju. Naszym celem były pływające wioski. Niezwykłe i bardzo oryginalne miejsce - mniej lub bardziej zadbane domki posadowione na palach, tudzież pływające na beczkach lub fragmentach starych łodzi. Bardzo kolorowe i bardzo proste, sprawiające wrażenie wręcz prowizorycznych. Od razu zauważyliśmy, że miejscowa ludność nawykła już do turystów, lecz obecność takich jak my przybyszów nie wydawała się zaburzać ich zwykłego rytmu życia. Obserwowaliśmy więc ich codzienność - pozbawioną wszystkich tych udogodnień, bez których my sami nie potrafimy wyobrazić sobie życia. Na wodzie pływa tutaj wszystko, co potrzebne by społeczność mogła funkcjonować - jest więc i świątynia, i sklep, i szkoła, a nawet...pływający komisariat policji. Kobiety piorące ubrania, małe dzieci bawiące się na golasa nad wodą, większe - pomagające rodzicom przy domowym obrządku. W porze największego upału wielu z mieszkańców odpoczywało łapiąc drzemkę w hamakach. Czasami ktoś z wioski zwracał się do nas z prośbą, by kupić coś "dla dzieci". Żaden problem, ale przed wyjazdem ostrzegano nas przed naciągaczami żerującymi na turystach, dlatego wiedzieliśmy, że każdą tego typu sytuację należy przemyśleć i w miarę możliwości sprawdzić.
Opuściwszy pływające wioski, udało się nam złapać autostop w kierunku granicy z Laosem. Podróż przez resztę Kambodży do Dom Kralor zajęła nam cały dzień. W dość posępnym mieście Stung Treng zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Był tam nieduży bar, w którym serwowano niecodzienną potrawę - aligatora! Polecono, byśmy wybrali dla siebie jeden z okazów pływających w basenie, po czym przyrządzono go i podano. W smaku przypominał rybę, np. szczupaka. Bardzo nas smakował. Wzmocnieni posiłkiem zarzuciliśmy na plecy plecaki i ruszyliśmy ku Laosowi w towarzystwie "złapanego" Kambodżańczyka w dredach.