Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 13 – Laos.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.
Podróż z Kambodży do granicy z Laosem zajęła nam około 12 godzin. Około 2 kilometry przed przejściem musieliśmy wysiąść z autobusu i dalej iść pieszo do Voen Kham. Na granicy nabyliśmy wizę za 35 dolarów amerykańskich, ale na tym nie koniec, bo zarówno przy wyjściu z Kambodży jak i przy wejściu do Laosu trzeba było wyciągnąć z kieszeni jeszcze po 2 dolary. Potem - kolejne 3 dolary za wbicie wizy. Wsiedliśmy w autobus i udaliśmy się w okolicę delty Mekongu. Było już ciemno, kiedy wysiedliśmy z autobusu. Przy brzegu kołysały się leniwie małe czółna z zamontowanymi silniczkami - jednym z nich zostaliśmy przewiezieni na wyspę Don Det - jedną z wysp archipelagu Si Phan Don, tłumaczone jako "Cztery Tysiące Wysp". Nie mieliśmy możliwości znalezienia tam jakiegokolwiek hostelu, więc mimo ciemności rozbiliśmy namiot i padliśmy od razu, zmęczeni długą podróżą. Obudziłem się wcześnie, o brzasku, ale Michała już nie było w namiocie. Zrozumiałem dlaczego, gdy wystawiłem głowę na zewnątrz - wschodziło słońce, a widoki jakie temu towarzyszyły są nie do opisania, patrzyłem wtedy na jeden z najpiękniejszych wschodów słońca w całej naszej wyprawie. Z każdą sekundą niebo mieniło się coraz intensywniejszymi kolorami, refleksy światła igrały na rzece, z której wystawały ciemne, rogate kształty - bo właśnie stado bawołów przeprawiało się na drugi brzeg Mekongu. Nie czułem spodziewanej ziemistej, ciężkiej woni rzecznej, powietrze pachniało cudownie, świeżo kwiatami. Byłem zachwycony, podobnie jak Michał, którego po kilkunastominutowych poszukiwaniach znalazłem pogrążonego w pasji fotografowania wszystkiego wokół. To był dzień 26 grudnia - pogoda była wspaniała, wymarzona na to, by przejść wyspę wzdłuż i wszerz. Na jednej z głównych uliczek Don Det znajdowało się kilka lokalików z miejscową kuchnią, dla której bazą jest ryż - przyrządzany tak, by był lepki, formowany w kulki, do jedzenia palcami. Można tu zjeść zupę z mrówczych jaj, bawole mięso, prażoną bawolą skórę jako przekąskę, czy szaszłyki z bawolego serca i języka. Nie brakuje też oczywiście ryb. Na wyspie domy budowane są przeważnie na palach, z drewna, nie znajdzie się tu gospodarstwa, które byłoby zaopatrzone w ogrodzenie - zwierzęta ot tak swobodnie chadzają sobie, mieszając się między ludźmi. Wśród zwierząt miażdżącą większość stanowiły koguty - ich ilość dawała powód do przypuszczeń, że na Don Det jeśli nie wszyscy, to większość mieszkańców zajmuje się ich hodowlą, a to dlatego, że walki kogutów są czymś w rodzaju miejscowego sportu. Będąc na wyspie widzieliśmy kilka takich starć - ptaki miały założone na dzioby i oczy specjalne ochraniacze - oznaczało to, że walka miała tylko treningowy charakter i nie można było pozwolić kogutom pozabijać się nawzajem.
Ludność zajmuje się tutaj głównie rybołówstwem, Mekong jest głównym szlakiem komunikacyjnym, źródłem wody i żywności dla ludzi zamieszkujących wysepki. Rano można popatrzeć na milczący buddyjscy mnisi w pomarańczowych szatach gęsiego maszerują do jednej z wielu rozsianych wszędzie niedużych świątyń, aby złożyć tam podarek - ofiarę w postaci garści ryżu. W niektórych miejscach tej malowniczej krainy ludność do dnia dzisiejszego nie ma prądu elektrycznego - elektryczność zawitała tam zaledwie kilkanaście lat temu i bywa tak, że prąd dostarczany jest tylko w określonych porach dnia lub w ogóle.
Gdy zapadał wieczór, wobec konieczności kąpieli i powiększającej się kolekcji brudnych ubrań zdecydowaliśmy za 2 dolary wykupić nocleg w hostelu. Rano wypożyczyliśmy rowery, co kosztowało po 1 dolarze od każdego i pojechaliśmy na Don Khong - największą wyspę archipelagu Si Phan Don. Zawitaliśmy do szkoły podstawowej, gdzie życzliwie zaproszono nas do wzięcia udziału w lekcji geografii - mając do dyspozycji mapę świata (komputery niestety jeszcze są poza zasięgiem szkoły) pokazaliśmy dzieciakom Polskę i opowiadaliśmy o niej. W przystani rybackiej obdarowano nas świeżo złowionymi dorodnymi rybami.
W pewnej chwili- gdy przejeżdżaliśmy przez nieduży mostek łączący Don Det i Don Khong- nasze uszy uchwyciły w pobliżu polską mowę - zawróciliśmy i przywitaliśmy się z ziomkami. Było to polskie małżeństwo, oboje pracujący w Pekinie, a przebywający w Laosie na tzw. "nicnierobieniu".
Jadąc dalej - wydeptanym szlakiem prowadzącym w dżunglę, dotarliśmy do malutkiej wioski przy rzece. Zapamiętałem taki obrazek - wyszła ku nam z lasu mała, ok. 6-letnia dziewczynka - szła, obejmując rączkami o wiele dla niej za dużą łodygę bambusa. Gdy przystanęła i popatrzyła na nas swoimi ślicznymi i smutnymi oczami, nie mogliśmy się powstrzymać i sfotografowaliśmy ją. Dziecko było w trakcie ciężkiej pracy, pomagało swojemu tacie w budowie domu. Wyrazu jej oczu nie da się zapomnieć, tak pełne były powagi i czegoś jeszcze, od czego ściska się serce.
Nad największym wodospadem Azji Południowo-Wschodniej Khon Phapheng mają miejsce ponoć najpiękniejsze na świecie zachody słońca - pojechaliśmy tam, ale niestety pogoda nie pozwoliła nam przekonać się czy to prawda. Pomimo tego, nie sposób oprzeć się niezaprzeczalnemu urokowi tego miejsca. Tak upłynął 30 grudnia.
Sylwestrową noc zaplanowaliśmy spędzić we dwóch, sami na bezludnej wysepce na Mekongu. Poprosiliśmy jednego z rybaków, by nas na nią zawiózł, a on dodatkowo zaopatrzył nas w ośmiornicę i ryby, które następnie piekły upiekły się smakowicie w ogniu na własnoręcznie zrobionym drewnianym ruszcie. Świętowaliśmy nadejście Nowego Roku wspominając w jak odmiennych warunkach i klimacie spędzaliśmy - także wspólnie - poprzedniego Sylwestra: w mroźnych, ośnieżonych Bieszczadach w namiocie. Teraz - nad głowami pięknie błyszczało morze gwiazd, za plecami szemrał i mruczał Mekong, na ogniu przygotowywała się wspaniała uczta - był to jeden z najprzyjemniejszych, najbardziej odprężających momentów naszej podróży, prawdziwy odpoczynek. Ze smacznego snu zostaliśmy wyrwani przez dziwne odgłosy i wrażenie, jakby nasz namiot był "macany" z kilku stron - poranną wizytę złożyła nam bawolica z kilkoma młodymi! Przypłynęły nad ranem i zainteresowało je nasze ognisko, jednakże z uwagi na to, że bawoły są równie płochliwe co potężne, czmychnęły przestraszone, gdy tylko zaczęliśmy gramolić się z namiotu. Przepłynęły na sąsiednią wysepkę.
Po południu przypłynął po nas nasz znajomy rybak, by zabrać nas z powrotem na Don Det. Tam poznaliśmy dwie Niemki - podróżniczki zwiedzające samotnie tzw. trójkąt azjatycki (Tajlandia, Kambodża i Malezja). Dołączyły one do naszego trio i pozwoliły oprowadzić się po wyspie, która je zachwyciła. Wspólnie obserwowaliśmy harce rzecznych delfinów. Był to nasz ostatni dzień w dolinie Mekongu, dlatego zaprosiliśmy nasze nowe znajome na pożegnalne ognisko i pieczone ryby, jako że bardzo zainteresowały się naszym pomysłem objechania świata dookoła - niemal do rana dzieliliśmy się więc z nimi przeżytymi już po drodze wrażeniami i snuliśmy dalsze plany.
Zwiedziwszy wspomniane wyspy Si Phan Don, doszliśmy do wniosku, że jest to najbardziej zielone miejsce, które ujrzeliśmy w czasie całej wyprawy dookoła świata. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie wyrastała soczyście zielona roślinność, wspaniałe drzewa i przepiękne, przyjemnie pachnące kwiaty. Bardzo relaksujące miejsce. Również tubylcy sprawiali wrażenie totalnie zrelaksowanych, rzec można, że jedynym, co zaprzątało głowy tych pogodnych ludzi było "nic nierobienie" - w stwierdzeniu tym nie ma żadnej przesady. Odnosi się wrażenie, że rytm ich dnia nie jest skażony odliczaniem czasu - tutaj kalendarz i zegarek nie mają nic ciekawego do "powiedzenia". Bujanie się w hamaku w cieniu, gdy wokoło słońce świeci jest jednym z bardziej zaawansowanych aktywności tubylców. Przydomowe knajpki gastronomiczne - niby otwarte, a jakby zamknięte. Jeśli już kucharce przyjdzie do głowy przypadkiem wychylić nos z kuchni do klienta, to zaraz może się okazać, że zamówione jedzenie w tej chwili jeszcze biega na dwóch nogach po podwórzu i trzeba "trochę" poczekać, aż trafi do garnka. Albo, że owa kucharka musi iść kupić potrzebne produkty do sklepu obok, co też uczyni nieśpiesznym krokiem. Panujący tutaj wszędzie spokój i powolność, czyniący z tego miejsca "oazę nic-nierobienia" udzielił się i nam - czas tam spędzony pozwolił nam zregenerować siły i wypocząć przed kolejnymi etapami wyprawy. Następnie udaliśmy się do miasta Pakse - niezbyt dużego, w którym jedyną, mogłoby się wydawać, atrakcją turystyczną może być kolorowe targowisko. Zdarzyło się tam coś, co na pierwszy rzut oka nie powinno zaprzątać w ogóle uwagi, ale jak się okazało później miało wpływ na rozwój wypadków. Otóż, gdy wychodziłem z autobusu, nagle pękła drewniana deska w kładce i w szczelinę wpadła moja noga. Powstała jedynie mała centymetrowa ranka na nodze, ot zwykłe otarcie, bagatela. Jak się okazało później ta mała ranka nie dała o sobie zapomnieć przez znaczną część podróży i niemało namieszała...
Do stolicy Laosu -Vientian jechaliśmy 12 godzin z Pakse. Samo miasto nie sprawia wrażenia wielkiej atrakcji turystycznej, ale nie można mu odmówić uroku, jest tu niemało ciekawej, kolonialnej zabudowy, przyjemna promenada nad rzeką, kilka bardzo ładnych świątyń. Kilkanaście kilometrów za miastem znajduje się Buddha Park, rodzaj dużego ogrodu z niemal setką posągów Buddy (oraz bóstw hinduistycznych), z czego niektóre są imponujących rozmiarów. W Vientiane, jak to w stolicy, bez problemu można zaopatrzyć się w wizy do sąsiednich krajów. Dalej ruszyliśmy już do granicy z Wietnamem.