Kielczanin w podróży dookoła świata(15) Malezja [ZDJĘCIA]
Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 13 – Malezja.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Publikujemy je na echodnia.eu w każdą sobotę.
Malezja jest jednym z najbogatszych państw Azji Południowo-wschodniej, a jej powierzchnia jest zbliżona do powierzchni Polski. Leży częściowo na Półwyspie Malajskim oraz na wyspie Borneo, którą dzieli z Indonezją i Brunei. Ja i Michał postanowiliśmy skoncentrować się przede wszystkim na Półwyspie Malajskim. Intrygowała nas wielka różnorodność kulturowa i etniczna tego kawałka świata. Żyją tu obok siebie rdzenni Malajowie (stanowią większość), Chińczycy, Hindusi i kilka innych mniejszych grup etnicznych. Malezja to kraj muzułmański, w niektórych obszarach obowiązuje surowe prawo szariatu, jednakże nie wszędzie. Swoje świątynie mają tutaj także buddyści, konfucjaniści i taoiści, hinduiści oraz chrześcijanie.
Na ten etap podróży czekaliśmy z utęsknieniem, a to z tego powodu, że zgodnie z wcześniej ustalonym planem mieliśmy tam spotkać się z naszymi bliskimi. Jeszcze zanim stanęliśmy na malezyjskich plażach, w połowie drogi ustaliliśmy, że na ten czas rozdzielimy się, żeby trochę od siebie odpocząć i "naładować akumulatory" spędzając czas z rodzinami. Z perspektywy czasu należy stwierdzić, że taka chwilowa rozłąka i zwolnienie tempa podróży było nam bardzo potrzebne i pozytywnie odbiło się na dalszym rozwoju wyprawy. W Kuala Lumpur powitały nas: moja żona, żona i synek Michała oraz Kalina, która przyjechała wraz ze swoim chłopakiem. Wieczorem usiedliśmy wszyscy razem do kolacji i nigdzie się nie śpiesząc, ciesząc się ze spotkania delektowaliśmy się pysznym jedzeniem. Owocami morza i malajską kuchnią zachwycali się nasi przybysze, natomiast ja i Majki zajadaliśmy się najlepszą pod słońcem kiełbasą i chlebem ze smalcem przywiezionymi z Polski, a kiedy moja żona wyjęła z bagaży słoik kiszonych ogórków, byliśmy w niebie. Można jadać w wielu miejscach na świecie najrozmaitsze dania, próbować najwymyślniejszych potraw, a jednak nigdy nie znajdzie się smaku tak cudownego, jak ten zapamiętany z dzieciństwa. Po wielu tygodniach poczuć znowu smak polskiego chleba to ogromna przyjemność.
Następnego dnia rozdzieliliśmy się - Michał z rodziną udali się na wyspę Langkavi, natomiast nasza czwórka w kierunku Port Dickson, które znajduje się w odległości około 2 godzin jazdy autobusem z Kuala Lumpur. To nieduże miasteczko, będące miejscem wypoczynku Malajów i mieszkańców Singapuru, mnie przywodziło na myśl polską Łebę. Turystów nie było na szczęście wówczas wielu, więc zatrzymaliśmy się tam na dwa dni, żeby odpocząć, cieszyć się słońcem, plażą i wodą. Następnie wsiedliśmy w autobus jadący do Melaki. To miasto raczej średniej wielkości, będące niegdyś jednym z najważniejszych portów handlowych w tej części świata, gdzie spotykały się elementy kultury chińskiej, portugalskiej, brytyjskiej i holenderskiej. Dziś stanowi dużą atrakcję turystyczną Malezji, jest tutaj bowiem dużo do obejrzenia, w tym jedno z najpiękniejszych malezyjskich Chinatown, muzułmańskie meczety, kościoły chrześcijan, chińskie świątynie, wiele muzeów, kolorowe bazary i sporo kolonialnej architektury. Można zaszaleć w parku wodnym, czy wybrać się na przejażdżkę w stylu safari - w zasadzie wszystko, czego turysta może życzyć sobie, będąc na urlopie. Należało zastanowić się, co dalej robić, czy udać się do Singapuru, gdzie ściągają zawsze rzesze turystów, czy obrać inny kierunek. Byłem już kiedyś w Singapurze na tyle długo, by nabrać przekonania, że nie ma do zaoferowania więcej niż setki podobnych mu na świecie miast - prócz drapaczy chmur w dzielnicy Marina Bay, portu i sklepów z tanią elektroniką, ZOO i wielkiego akwarium nie posiada nic nadzwyczajnego. Upierałem się trochę, żeby zrezygnować z tego punktu w planie i po niewielkich sporach doszliśmy do porozumienia, że dobrze będzie udać się na indonezyjską wyspę Sumatra do miasta Pekanbaru i dalej. Chciałem tym samym zwrócić uwagę mojego towarzystwa na kwestię, czym różni się turysta od podróżnika?. Otóż, w moim przekonaniu granica między tymi dwoma określeniami leży w otwartości na zmianę. Turysta to dla mnie ktoś, kto przyjeżdża na miejsce, kwateruje się w hotelu, otwiera barek i ewentualnie wybiera się od czasu do czasu na kilka fakultatywnych wycieczek proponowanych mu w przewodniku lub przez biuro podróży. Natomiast podróżnik potrafi kreować swoją drogę, podążać za tym, co wzbudzi jego zainteresowanie, szuka ciekawych miejsc, pozwala prowadzić się intuicji i nie obawia się odkrywać nowości. Dlaczego wspominam o tym teraz? Ponieważ po powrocie z wyprawy, na wielu spotkaniach z młodymi ludźmi i pasjonatami podróży pytano mnie, gdzie leży granica między dwoma wspomnianymi sposobami spędzania czasu. Turystą można stać się w mgnieniu oka, natomiast do podróżowania dojrzewa się stopniowo, tak jak stopniowo kształtuje się nasz charakter. Wracając do opowieści - z Melaki na Sumatrę kursują promy i taki sposób wybraliśmy, żeby się przeprawić. Powstał jednakże problem, ponieważ okazało się, że przekroczenie granicy drogą wodną wymagało dodatkowych opłat, których nie byłoby, gdybyśmy wybrali przejście lądowe. Mieliśmy co prawda wbite indonezyjskie stemple wizowe w paszportach, ale to nie wystarczało, żądano po 25 dolarów za osobę. Wydawało się to kompletnie bez sensu, ale nie było wyjścia i podirytowani musieliśmy ulec, ale zdołaliśmy chociaż trochę ponarzekać do uszu obsługi. Rejs trwał ok. 6 godzin i pierwsze wrażenie po wyjściu na ląd było takie, że Sumatra nie dorównuje zamożnością Półwyspowi Malajskiemu, o czym świadczy dużo skromniejsza infrastruktura. Na dworcu w Pekanbaru zagadał do nas pewien mężczyzna i po krótkiej pogawędce zaproponował, byśmy w oczekiwaniu na odjazd autobusu (mieliśmy ok 4 godziny do dyspozycji) pojechali z nim odwiedzić szkołę, w której uczy dzieci języka angielskiego. Wpadł na pomysł, że tego dnia, my moglibyśmy gościnnie poprowadzić lekcję. Szkoła okazała się małą salką, której widok przywiódł mi na myśl dawne sale szkolne w Polsce lat 70-tych. Przed salką stał o kilka skuterów należących do uczniów.
W ławkach siedziało kilkanaścioro dzieci w wieku 10-14 lat. Lekcja została poprowadzona przez nasze drogie Panie, które po angielsku opowiadały dzieciakom o Europie, Polsce, o naszej wyprawie dookoła świata i o mieście Kielce, z którego przyjechaliśmy. Dzieciaki były bardzo sympatyczne, lekcja udała się. Na koniec zaproszono nas na ciekawy poczęstunek z malezyjskich owoców. Było kilka gatunków, których wcześniej nie widziałem, ale jeden szczególnie zapadł mi w pamięć, zresztą nie tylko mnie. Był to owoc durian, wyglądem i wielkością przypominający kolczastego melona. W smaku intensywnie słodki, nie najgorszy. Jednak gdy chciałem poczęstować nimi nasze dziewczyny, uciekły w popłochu. Dlaczego? Jeszcze nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z tak niesamowicie śmierdzącym owocem, trudno było wytrzymać w jego pobliżu, a czuć go było już z dobrych kilku metrów. Zjadłem go całego , a przez trzy następne dni nie mogłem zmyć z rąk tego "aromatu". Wcześniej widywaliśmy na drzwiach taksówek i autobusów, albo w szybach lokali znak z przekreślonym na czerwono kolczastym melonem i napisem "NO DURIAN!" - po bliskim kontakcie z najbardziej śmierdzącym owocem świata, takie wywieszki przestały dziwić. Odwieziono nas uprzejmie z powrotem na dworzec, skąd ruszyliśmy nad największe na świecie wulkaniczne jezioro Toba, znajduje się ono w środkowej części Sumatry. Z Pekanbaru jechaliśmy autobusem ok 5 godzin. Toba to zalana wodą kaldera superwulkanu o tej samej nazwie. To niezwykłe miejsce, ponieważ żyje tam plemię Bataków, którego członkowie jeszcze w początkach XX wieku byli kanibalami - zamieszkiwali znajdującą się po środku jeziora wyspę Samosir. Pięciogodzinna podróż nie dłużyła się zbytnio, dzięki wspaniałym widokom za szybą, mieliśmy przed oczami piękno wyspy w telegraficznym skrócie. Chcieliśmy bardzo zakotwiczyć na kilka dni przy jeziorze, a ktoś wspomniał o znajdującym się na Samosir małym hosteliku, co było idealnym rozwiązaniem, wystarczyło tylko przepłynąć statkiem do jednej z położonych tam wiosek. Na wysepce w wiosce Tuk-Tuk podziwialiśmy tradycyjne domy Bataków, wysokie o strzelistych spadzistych dachach, pięknie ozdabiane. Batakowie zajmują się głównie uprawą ryżu, a wyżej w górach także kukurydzy i warzyw. Plemię rozgałęzia się na kilka różnych grup etnicznych - na Samosir żyją Toba Batak, którzy w większości są chrześcijanami, co znajduje odzwierciedlenie w architekturze wysepki - jest tam sporo kościołów i całe mnóstwo kapliczek, które pełnią zarazem rolę grobowców, ponieważ nie ma tutaj publicznego cmentarza. Misternie wykonane, stojące wszędzie - przy domach, na polach, przy drogach, obok szkoły, stanowią niesamowity widok. Pierwszego dnia na Samosir wypożyczyłem skuter i ruszyłem sam rozejrzeć się po okolicy. A wszystko wokół było tak interesujące, że aby zobaczyć jak najwięcej najlepiej było udać się na zwiedzanie skuterami. Następnego dnia wypożyczyliśmy więc dwa skutery i całą czwórką pojechaliśmy na wycieczkę po wioskach Samosir, które były wprost urocze, widoki które mieliśmy przed oczami zachwycały, droga wiła się serpentynami wśród gór, pokrytych bujną, soczystą zielenią, pogoda była wymarzona na taki wypad. Przystanęliśmy na obiad w barze, gdzie podano nam przepyszne ryby. Chcieliśmy, z pomocą mapy objechać wyspę dookoła. Przy drodze co rusz rosły egzotyczne krzewy i drzewa owocowe, na deser mieliśmy soczyste mango, wystarczyło tylko zerwać. Po około 3 godzinach takiej sielanki, gdy jechaliśmy nieśpiesznie dalej szutrową drogą, nagle ciężarówka jadąca z naprzeciwka gwałtownie zboczyła z kursu, chcąc ominąć dużą kałużę, i jechała wprost na nas. Wszystko działo się błyskawicznie. Odbiłem w drugą stronę, czym uniknęliśmy zderzenia, ale gwałtowny skręt i wyboje na drodze przewróciły skuter, na którym jechałem z żoną. Oboje twardo wylądowaliśmy, upadłem na bark , ale najmocniej ucierpiała moja żona - długo nie mogła wstać, miała poobijaną głowę, zdarte plecy, bark, ręce i była przerażona. Nie wyglądało to dobrze. Jak to mówią, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, w tamtej chwili bardzo pomogli nam Kalina i jej chłopak Krzysiek. Około dwa kilometry dalej znajdowało się coś w rodzaju punktu ambulatoryjnego, zawieźliśmy więc delikatnie Renię i tam udzielono jej niezbędnej pomocy. Poproszony o pomoc miejscowy człowiek zawiózł moją żonę i Kalinę do hostelu, a ja i Krzysiek musieliśmy odprowadzić skutery do wypożyczalni. Dosyć było wrażeń jak na jeden dzień. Nazajutrz, ku mojej wielkiej uldze Renia czuła się trochę lepiej i byłoby całkiem zrozumiałe, gdyby nie miała ochoty na zawieranie bliższej znajomości z wyspą, a jednak zdecydowała znowu wsiąść na skuter i ruszać dalej. Jak na podróżnika przystało.
Nawiązując do wcześniej uczynionej dygresji o podróżniku i turyście - podróżnik nie podda się tak łatwo w obliczu kryzysu. Na szczęście tym razem nie towarzyszyły nam już podobne przygody, udało się objechać Samosir wokoło. Po drodze, zatrzymując się czasami mieliśmy okazję zamienić słowo to z tym to z tamtym napotkanym człowiekiem. Porozumiewanie się nie sprawiało trudności, ponieważ w Indonezji bardzo wiele osób dobrze mówi po angielsku. Wszędzie spotykamy się z ujmującą życzliwością. W tych stronach panuje inny niż znany nam rytm dnia. Do ok. godz. 10 na ulicy nie ma żywego ducha, w miarę jak przybijają statki, okolica powoli się ożywia, ale nadal jest raczej cicho. Do wieczora widuje się tu staruszków siedzących przy szachach lub grających w domino, od czasu do czasu przejedzie jakiś turysta na skuterze, z knajpek dochodzą brzdąkania mniej lub bardziej utalentowanych gitarzystów, z uchylonych okien i drzwi wydobywają się zapachy kawy i lokalnej kuchni. Nie sposób nie wspomnieć o bawołach - są dosłownie wszędzie, wałęsają się po ulicach, niczym pełnoprawni uczestnicy ruchu. Michał dużo fotografuje, co nie uchodzi uwadze miejscowych. Uwielbiają robić sobie pamiątkowe zdjęcia z turystami. Nieważne, czy w tle jest piękna kapliczka, okazałe wzgórze z polami ryżowymi, uroczy kwietnik przy domu, czy bawół pluskający się w bajorku. Śmieją się przy tym głośno i serdecznie. Lubią rozmawiać, mogą opowiadać godzinami o niczym konkretnym. Skoro jednak zawędrowaliśmy na ziemię dawnych ludożerców, to staraliśmy się jakoś ostrożnie podpytać o ten fragment historii Bataków. To prawda, że jeszcze niedawno, tj. końcem XIX i początkiem XX wieku zdarzały się przypadki kanibalizmu. Zjadano ponoć głównie starców, którzy z powodu podeszłego wieku byli niezdolni do pracy, a przez to nieużyteczni. Wówczas synowie i córki zjadali własnych rodziców. Bardzo okrutnie obchodzono się z więźniami, bo smażono ich żywcem, a następnie przyprawiano solą, pieprzem i limonką. Skończywszy zwiedzanie Samosir , wróciliśmy na ląd, aby udać się do Parku Narodowego Gunung Leuser utworzonego na terenach prawie w całości pokrytych gęstym lasem deszczowym, który jest domem dla niezliczonych gatunków roślin i zwierząt. Najsłynniejszymi mieszkańcami parku są wolno żyjące orangutany, których populacja sięga nawet 5000 osobników, ponadto słonie, sumatrzańskie tygrysy, nosorożce. Oprócz Borneo, jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie można podziwiać te zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Żeby zakosztować spotkania z tymi dzikimi zwierzętami warto jest wybrać się na trekking po dżungli, który nieraz może potrwać nawet kilka dni. Ponadto w Parku znajdują się gorące źródła udostępnione dla turystów chcących zażyć kąpieli. Można pływać pod wodospadami, spłynąć rzeką na dętce lub spróbować raftingu. Można także podziwiać dżunglę na grzbiecie słonia lub wejść na szczyt Gunnung Leuser, od którego nazwę wziął cały Park, co wymaga jednakże 10 dniowej wyprawy w trudnych warunkach. To miejsce zachwycające, dziewicze, przedstawione jako nieskażone ręką człowieka, jednakże z mediów docierają niepokojące informacje, że nielegalny wyrąb drzew tutaj także jest problemem. Pytanie, jak długo uda się przyrodzie bronić przed rabunkową gospodarką człowieka.
Z Gunnung Leuser wróciliśmy do Medane i Kuala Lumpur, a stamtąd do Taman Nagara - jednej z najstarszych dżungli świata, gdzie do dnia dzisiejszego można spotkać w jej odmętach w wiosce Orang Asli członków prymitywnych plemion zamieszkujących dżunglę od tysiącleci. Obszar ten znajduje się pod ochroną jako park narodowy. Odwiedzający mogą oglądać dżunglę poczynając od kilkugodzinnego, na wielodniowym trekkingu kończąc. Niedaleko od głównego wejścia do parku znajduje się najwyższy park linowy w Malezji. Tworzy go pół kilometra sznurowych mostów przewieszonych wśród drzew na wysokości 10 piętra. Spacer po nim daje masę frajdy, emocje nie opadają, a nadto z góry można podziwiać wspaniały widok na dżunglę.
Po noclegu w miasteczku Jerantut odbyliśmy w parku mały trekking, podziwiając monumentalne drzewa, których szerokości wzrok nie ogarniał, czy liany o grubości człowieka. Podeszliśmy pieszo kawałek na górę, skąd rozciągała się cudowna panorama na lasy deszczowe. Ponieważ są to lasy malaryczne, mocno uczęszczane przez turystów, aby zapobiegać zachorowaniom, w gąszczu zamontowane są specjalne urządzenia dźwiękowe, mające odstraszać tropikalne komary. Co chwila więc w powietrzu rozchodzi się charakterystyczny pisk. Niezapomnianych wrażeń dostarczyła nam przejażdżka przypominającą kajak wydrążoną łódką po rzece. Od dłuższego czasu, ciągle dokuczała mi rana w nodze i kiedy siedząc już w łódce przyjrzałem się bliżej, zamarłem. Rana otwarła się, powiększyła, a w środku siedziały PIJAWKI! Potrzebowałem pomocy żony, żeby je usunąć. W Kuala Lumpur nasza czwórka spotkała się z Majkim i jego rodziną, bo wspólnie mieliśmy jechać obejrzeć hinduskie uroczystości w Batu Caves, ale o tym opowiem w kolejnej części relacji.