Kilar? Pamiętałam go trochę zawstydzonego
„Kiedy kończę utwór i widzę, że mógłby być zrobiony lepiej, to bez najmniejszych wahań wyrzucam go do kosza” - pisze w książce Portret Wojciecha Kilara, „Takie piękne życie” Barbara Gruszka-Zych. Z autorką rozmawia Teresa Semik
Filozof i teolog, Tomasz z Akwinu mówił: „Sztuka nie wymaga, by artysta dobrze postępował, lecz by tworzył dobre dzieło”. Dlaczego zatem ważne jest w biografii Wojciecha Kilara, ile pił wódki i jak często odmawiał różaniec?
Barbara Gruszka-Zych: Bo to, że poznajemy go jako człowieka sprawia, że staje się nam bliższy. Fakt, że wielki artysta był na co dzień taki zwyczajny, może służyć pokrzepieniu serc zwykłego czytelnika.
Wojciech Kilar przyznał, że znalazłaś „do niego klucze”. To duży komplement, bo kompozytor był dla dziennikarzy trudnym rozmówcą. Jak tobie to się udało do niego dotrzeć?
Nasze pierwsze wywiady, które publikowałam w „Gościu Niedzielnym”, były miłe, kulturalne, ale chłodne. Potem przeszliśmy na etap pogaduszek telefonicznych, najczęściej po 22.00. Kiedyś zadzwoniłam popołudniu, ale mi przerwał, że nie chce rozmawiać. Okazało się, że przerwałam mu poobiednią drzemkę, a tego bardzo nie lubił. Z biegiem lat nasze rozmowy stały się przyjacielskie i wykraczały poza dziennikarskie tematy.
„To był ostatni dżentelmen, zachowujący się z pełną kulturą”, mówi na łamach twojej książki Joanna Wnuk-Nazarowa. Jednak potrafił ofuknąć, lubił świńskie kawały.
Wiele osób mi mówiło, że opowiadał świńskie kawały, ale przy mnie - nigdy. Teraz liczę na to, że kiedyś przyśni mi się i powie choć jeden nich.
Artyści, jak nikt, potrzebują pochwał, akceptacji. Tymczasem Wojciech Kilar był odporny na pochwały, sprawiał wrażenie, że nie interesują go zaszczyty. Była w tym jakaś poza?
Zapamiętałam go trochę zawstydzonego, ale to nie miało nic wspólnego z poczuciem własnej wartości, którą miał. Wiara w siebie jest niezbędna do tworzenia. Jak twierdzi żona Krzysztofa Zanussiego, wielkie ego dawało o sobie znać w wieloletniej przyjaźni pana Wojciecha z jej mężem Krzysztofem.
Miałam wrażenie, że ranią się wzajemnie.
Choć często się kłócili, łączyło ich to, że tworzyli sztukę opartą o wartości i w tym byli inni od wielu innych artystów. Kilar napisał muzykę do wszystkich filmów Zanussiego. Sama chciałabym się z kimś tak przyjaźnić, jak oni.
Wypowiedziami o swojej religijności, zahaczającymi o dewocję, Kilar narażał się krytyce. Sądzono, że to także część jakiejś gry, bo w młodych latach raczej stronił od kościoła. Byłaś świadkiem jego wewnętrznej przemiany?
Gdy go poznałam był już człowiekiem głęboko i wierzącym, i praktykującym. Uczyłam się od niego wiary. Zmienił się pod wpływem żony Barbary. Wcześniej chętniej zaglądał do kościoła, kiedy nikogo w nim nie było. Z czasem modlił się, kiedy tylko mógł, w kieszeni każdej kurtki czy płaszcza nosił różaniec. I to w żadnym wypadku nie była kreacja.
Mówił też, że chce „być moherem” i zapowiadał, że włoży moherowy beret, choć nigdy tego nie uczynił.
W ten sposób solidaryzował się ze słuchaczami Radia Maryja, które cenił za możliwość wspólnej modlitwy. Kiedy leżał w klinice w Katowicach Ligocie, przed operacją i po niej oglądał Telewizję Trwam, by łączyć się z innymi w modlitwie. Co ciekawe, nie dopytywał się, jakiego ma raka, tak jakby bagatelizował swoją poważną chorobę. Wiedział, że wielu się za niego modli i wierzył, że modlitwa mu pomaga. To nie było udawane.
Wiemy, że koty w domu państwa Kilarów miały wyjątkową pozycję. Zapełniały jakąś lukę?
Niewątpliwie pan Wojciech miał kota na punkcie kotów. Na pierwszym miejscu stawiał jednak człowieka. Po jego śmierci usłyszeliśmy o jego wielu dobrych uczynkach wobec bliźnich, które za życia ukrywał. Fundował stypendia młodym muzykom, ułatwiał start zawodowy lekarzom, pomagał bliskim, ale i nieznanym osobom, które potrzebowały wsparcia.
Wojciech Kilar nie ukrywał, że miał słabość do markowych koszul i wód toaletowych, do najnowszych modeli mercedesów. Podobno rzadko wyjmował je z garażu?
W ostatnim etapie życia robił sobie szybkie przejażdżki pod Częstochowę czy Kraków, bo lubił czuć prędkość. Kupował tylko piękne rzeczy, ale nie nazywałabym tego słabością, a raczej upodobaniem do piękna. Zdarzało się jednak, kiedy, na przykład, przez dziewięć miesięcy komponował „Mszę dla pokoju”, to nic nie kupował. Siedział w domu jak pustelnik.
Dążył do świętości?
Wiedział, że to najważniejsze zadanie każdego katolika. Po jego pogrzebie wielu mówiło o nim i jego żonie, że to było święte małżeństwo.
Piszesz, że żył wspaniale, tylko śmierć miał okrutną, strasznie cierpiał. Czy jest w tym jakaś sprawiedliwość?
W tej kwestii nie ma sprawiedliwości. Nie byłam z nim w tych ostatnich godzinach, ale wracam do nich, dzięki wspomnieniom moich rozmówców. Chciałabym, żeby czytelnik, tak jak oni, mógł go potrzymać za rękę, gdy odchodził. Na szczęście pan Wojciech całkiem nie umarł, trwa w swojej muzyce.
Wzruszający jest twój opis jego odchodzenia. Kiedy gasnął, wyszeptał do pielęgniarki, która się nim opiekowała: „Umieram”. Myślisz, że nie bał się śmierci?
Mówił mi wcześniej, że boi się umierania, a nie śmierci. To jego wyznanie: „Umieram”, wypowiedziane przy pani Sandrze, było bardzo mężne. Stracił przytomność krótko przed swoim odejściem.
Każdy z nas jest bardziej dumny z tych a nie innych osiągnięć. Twoim zdaniem, które utwory Wojciecha Kilara były najważniejsze dla niego samego?
Myślę, że dla niego ważna była „Missa pro pace”. Cieszył się, że wysłuchał jej papież Jan Paweł II, a potem przysłał list ze słowami, że słuchaczy ogarnęła „harmonia ducha”. Chociaż po II Koncercie na fortepian i orkiestrę, napisanym krótko po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem, też powiedział, że teraz mógłby już umrzeć. Warto dodać, że muzyka była u niego na drugim miejscu. „Najważniejsze jest życie” - przekonywał.
Portret Wojciecha Kilara „Takie piękne życie” ukaże się w księgarniach 21 września. Spotkanie z autorką: 5 listopada o godz. 18.00 w NOSPR, i 9 listopada o 17.00 w Galerii Ateneum w Katowicach.