Kinga Preis: Jestem takim samym twórcą, jak reżyser czy operator
Kingę Preis oglądamy właśnie w kinach w filmie „Zupa nic”, który opowiada o Polsce połowy lat 80. Ten występ stał się dla nas pretekstem do zapytania znakomitej aktorki o jej wspomnienia z czasów Peerelu.
- Zna pani przepis na zupę-nic?
- (śmiech) Tak. Ale to nie jest smak, który byłby moim ulubionym. Zupę-nic stanowi wodniste mleko z wbitym jajkiem i cukrem. Ma to lekko waniliowy smak jak budyń. Nie przepadam za nim, bo jestem zwolenniczką ostrych i pikantnych dań. Zupa-nic jest zawsze wielką atrakcją dla dzieci, które pochłaniają wszystko, co słodkie w nadmiarze.
- A jak ta zupa-nic ma się do filmu „Zupa nic”?
- Film opowiada o czasach, kiedy z niczego robiło się rzeczy, które pozwalały cieszyć się życiem. To okres lat 80. Człowiek funkcjonował wówczas w trudnych warunkach ekonomicznych, a jednak świetnie sobie radził i czerpał dużo większą radość z życia, ponieważ nie rozpraszały go żadne iPhony czy internety. Dziś zabierają nam one cenny czas. Żeby cokolwiek załatwić, trzeba było stać w kolejkach i dodrapywać się wszystkiego pazurami. Ale mieliśmy z tego dużo większą uciechę niż teraz, kiedy wszystko jest ogólnodostępne na wyciągnięcie ręki. Tamte rzeczy miały dużo większe znaczenie i moc sprawczą. Pomimo, iż dokoła było więcej brzydoty, mniej było plastiku. Niewielkie rzeczy w dużo mniejszych ilościach potrafiły bardziej rozgrzewać emocje niż dzisiaj, kiedy możemy mieć wszystko.
- Pani była nastolatką w latach 80. A młodość bez względu w jakich czasach, by ona nie była, zawsze wspominamy ciepło. Może to dlatego tamten okres tak się pani dobrze kojarzy?
- To prawda. Kiedy jesteśmy młodzi, mamy w sobie dużo więcej odwagi. Całe życie jest dopiero przed nami i mamy wobec niego ogromne oczekiwania. Tak naprawdę nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Dopiero z biegiem czasu uczymy się pokory, której młodzi ludzie właściwie nie mają i przez to mogą robić rzeczy wielkie.
- „Zupa nic” to prequel słynnego filmu „Moje córki krowy”. Inspirowała się nim pani, tworząc swoją kreację?
- Z wielką przyjemnością obejrzałam „Moje córki krowy”. To przepiękny i uniwersalny film, który pokazuje, że każdego z nas czeka starość i śmierć. Niestety: nikt z nas nie jest na nie gotowy. Za każdym razem odchodzenie naszych rodziców i stawanie wobec kompletnej dorosłości jest bolesne i przejmujące. Dla każdego może trochę inne, ale tak naprawdę dla wszystkich takie samo. Jest to więc wspaniały film o kondycji człowieka. Nie miałam jednak potrzeby, żeby wzorować się na występujących w nim postaciach. Również reżyserka obu filmów Kinga Dębska nie widziała takiej potrzeby. Po prostu chciała pokazać w „Zupie nic” jak z takich dzieci wyrastają tacy dorośli jak w „Moje córki krowy”.
- Powiedziała pani kiedyś, że jeśli chodzi o dobór filmów, w jakich pani gra, najważniejsze są dwie rzeczy: scenariusz i partner. Jak się pani grało małżeństwo z Adamem Woronowiczem?
- (śmiech) Rewelacyjnie. Była między nami niesamowita więź. Każdy aktor marzy, aby trafić na partnera, z którym po prostu dobrze się czujemy i nie wstydzimy się go. Z którym mamy podobne poczucie humoru i chęć do wspólnej zabawy. Adam jest wspaniałym partnerem, bo pozwala na nieskrępowane otwarcie się na historię, którą opowiadamy. Jest ciepłym i wdzięcznym towarzyszem na planie, bardzo dużo żartuje, często się śmieje. To nie było jednak nasze pierwsze spotkanie. Bardzo dawno temu graliśmy razem spektaklu teatru telewizji „Marilyn Mongoł”. Wspominaliśmy więc tamto spotkanie. Adam ma niesamowitą vis comica, co sprawia, że jest predysponowany do ról komediowych. I ma ogromną łatwość tworzenia takich bohaterów. Ale potrafi też zagrać bardzo mroczne i dramatyczne postaci. Niewielu mamy tak wszechstronnych aktorów, którzy potrafią i rozbawić, i przestraszyć widza.
- Jest taka opinia, że aktorzy nie lubią grać z dziećmi i zwierzętami. A pani ma w „Zupie nic” aż dwoje dzieci.
- (śmiech) To prawda: dzieci i zwierzęta są tak naturalne, że natychmiast skupiają na sobie uwagę widza. Tak samo jest z naturszczykami: oni mają ogromną siłę rażenia, bo są bardzo prawdziwi. Jest to niestety działanie jednorazowe, bo naturszczyk gra świetnie tylko to, co jest mu bliskie. W większości nie potrafi stworzyć czegoś wbrew sobie. Tak samo jest ze zwierzętami. Cokolwiek by sobie aktor nie wymyślił, to wystarczy, że na ekranie pokaże się pies i zamacha ogonem, a od razu widz skupia swą uwagę tylko na nim. Z dziećmi jest gorzej, bo aktualnie jest mnóstwo takich, które są napiętnowane przez złe aktorstwo serialowe i reklamowe. One są potwornie zmanierowane przez jeszcze gorszych rodziców, którzy podsycają w nich potrzebę bycia znanym, bo przez to zarabiają duże pieniądze. Miałam z takimi dziećmi do czynienia.
- Pani dzieci z „Zupy nic” były inne?
- Tak. Obie dziewczynki są tak skromne, że my z Adamem i Ewą Wiśniewską cieszyłyśmy się codziennie, że właśnie z takimi mamy okazję pracować. To prawdziwe dzieci, dla których nie jest ważne to, czy mają nowego iPhone’a lub nowe Nike’i. Obie dziewczynki są jakby rodem z lat 80.: rumiane, zdrowe, biegają, cieszą się z byle czego. Nie są to starzy-maleńcy, którzy bawią się w kino. Nie mają napinki na aktorzenie. Dzięki temu świetnie odnalazły się w postaciach, które miały zagrać.
- Kinga Dębska daje ponoć zawsze na planie swoim aktorom dużo przestrzeni. Odpowiadało to pani?
- „Zupa nic” to nie moja pierwsza praca z Kingą. Zrobiłyśmy już wcześniej „Plan B”. I ja ją uwielbiam za taką w dobrym tego słowa znaczeniu kobiecą reżyserię. Chowa się za tym jej ogromna emocjonalność. Kinga daje aktorom dużo przestrzeni, bo jest aktorami zafascynowana. W związku z tym dużo z nich czerpie. Ale też mocno przeżywa to, co robi i emocjonalnie reaguje po każdym ujęciu. Dzięki temu daje nam czytelne sygnały, czy zmierzamy w dobrą czy w złą stronę. Jest bardzo konkretna i tu akurat kobiecości nie ma. Na pewno nie jest to rozmemłana i rozhisteryzowana kobieta, która nie wie, czego chce. Kinga potrafi zakomunikować to, co chce osiągnąć. Spiera się więc z aktorami, ale też bardzo im pomaga. I to jest super sprawa.
- Pani bohaterka Elżbieta chce od życia czegoś więcej niż tylko bycia żoną i matką. Przez to jest bliższa współczesnym kobietom?
- Może taki był zamysł Kingi? Żeby pokazać na ekranie pierwowzór współczesnej kobiety, dla której jest coś ważniejszego niż siedzenie przy garach i odchowanie dzieci. I rzeczywiście - Elżbieta dodrapuje się pazurami tego, o czym marzy: kariery zawodowej i wyjazdu z kraju.
- Grając tę postać sięgała pani do własnych wspomnień z lat 80. i tego, jacy byli pani rodzice w tamtym czasie?
- Wydaje mi się, że nie. Każdy aktor składa się z sumy doświadczeń: tego, co przeczytał czy zobaczył. I czasem niektóre z tych rzeczy go inspirują. Jeśli o mnie chodzi, to ja nigdy nie odtwarzam jeden do jednego jakichś sytuacji czy ludzi. Zawsze jest to przepuszczone przez moją wrażliwość i utkane zupełnie na nowo. Moja mama wyjechała za granicę, żeby wspomóc rodzinny budżet. Ja też. Żeby pojechać i zobaczyć Egipt i Grecję, zbierałam nektarynki w Grecji. To już był ten czas, że wyjazdy były możliwe. My tymczasem opowiadamy w filmie o latach, kiedy wyjazd na Węgry udaje się bohaterom dopiero za trzecim razem, stając się wręcz podróżą do niemożliwego.
- Jako dziecko była pani wychowywana przez kobiety: mamę i babcię. Jaki to miało na panią wpływ?
- Moim zdaniem nie ma żadnego znaczenia, że były to dwie kobiety, a nie kobieta i mężczyzna. Istotne jest, że po prostu byłam wychowana przez porządnych ludzi. W związku z tym mam wpojone pewne zasady. Ten kobiecy pierwiastek może się przejawiać tylko w tym, że dzisiaj wspieram ruch kobiet na tyle, na ile mogę. Nie jestem jednak osobą, która wszem i wobec deklaruje, że „kobiety muszą się wspierać”, po czym całym swoim jestestwem te kobiety niszczy. A znam takie przypadki. Ja chcę wsparcia kobiet nie dlatego, że teraz jest to modne.
- Babcia marzyła, żeby została pani pianistką. Dlaczego wybrała pani aktorstwo?
- To było nierealne. Ja się absolutnie do tego nie nadawałem. Już od szkoły średniej marzyłam o aktorstwie. I super jest, że moja praca zawodowa jest teraz tego realizacją. To nie była jednak prosta droga, bo dostałam się do szkoły teatralnej dopiero za trzecim razem. Bardzo się jednak z tego cieszę, bo myślę, że taki prztyczek w nos już na początku kariery sprawił, że zdałam sobie sprawę, że nie będzie tylko lekko, łatwo i przyjemnie. Dało mi to dużą pokorę do tego zawodu. Mało tego: ponieważ ocieram się o pracoholizm, wszystkie wyrzeczenia i trudności związane z aktorstwem nie są dzisiaj dla mnie czymś złym, tylko wabikiem i przynętą. (śmiech) Ja to po prostu lubię.
- Podobno na egzaminie w Krakowie Jerzy Stuhr powiedział pani, że nie nadaje się pani na aktorkę. Bolało?
- To nie było na egzaminie do szkoły, tylko na kursach przygotowawczych, podczas których profesorowie doradzają na przykład dobór repertuaru. I ja się tam zaprezentowałam naprawdę z fatalnej strony. Myślę więc, że pan Jerzy Stuhr nie mógł powiedzieć nic innego po tym, co zobaczył w moim wydaniu. (śmiech) Sprawa została w mediach rozdmuchana i myślę, że większy problem ma z tym teraz pan Jerzy Stuhr niż ja. Historia ta nauczyła mnie jednak, że trzeba bardzo uważać w ocenianiu ludzi w tak delikatnej materii, jaką są wszystkie zawody zależne od czyjegoś gustu. Ja wiem, że rutyna powoduje, że bardzo często wydajemy takie sądy: szybkie, krótkie i na temat. Jednak w zawodach artystycznych tę sumę wrażeń trzeba bardzo ważyć, ponieważ wszystko to są szalenie subiektywne odczucia. I ja tu nie mówię, że można kogoś skrzywdzić w ten sposób. Bo w każdym zawodzie można to zrobić. I akurat aktorstwo się tu nie różni od innych. Ale myślę, że dla siebie samego trzeba wiedzieć, że każdy człowiek zasługuje na danie mu szansy. Muszę jednak przyznać, że kiedy oglądam ludzi pozbawionych talentu, to też nie mam do tego cierpliwości. I myślę sobie w duchu: „Zejdź mi z drogi”.
- Powiedziała pani kiedyś, że podchodzi do pracy bardzo emocjonalnie. To pomaga czy przeszkadza?
- Myślę, że pomaga, zwłaszcza w pracy z takimi ludźmi, z jakimi ja pracuję. Bo ja mam to szczęście, że spotykam na swej drodze wybitnych aktorów, reżyserów czy operatorów. I to są ludzie, którzy mają podobną do mojej pasję. To ich życie, ale też zawód. My z tego żyjemy, musimy więc traktować go jako rzemiosło. Ale nie takie, które jest odtąd dotąd. Ja pracuję z ludźmi, którzy mają ogromne poczucie własnej wolności i dotykają rzeczy nowych. Spotykamy się w pewnym momencie i jest nam razem po drodze.
- Które z tych spotkań były dla pani najważniejsze?
- Każde było bardzo ważne. I nie chciałabym tutaj nikogo wyróżniać. Bo przecież spotkałam Smarzowskiego, Holland, Skolimowskiego, Falka, Wajdę, Zanussiego, Dębską czy Kutza. Nawet nie śmiałabym ich porównywać. Jedynie prywatnie dla siebie mogę stwierdzić kogo bardziej lubię i który był bardziej sympatyczny. Od każdego jednak dostałam pierwiastek tego, co jest jego najmocniejszą stroną. Starałam się tego doświadczyć i otworzyć się maksymalnie na taką osobę. Liczyłam też na wzajemność. Bo kiedy ktoś daje coś nie patrząc na konsekwencje, zawsze dostaje coś dobrego w zamian. To jest wspaniałe w tym zawodzie.
- W jednym z wywiadów wyznała pani: „Po pracy w filmie czuję się jak po maratonie”. Które role dały pani najbardziej w kość?
- Choćby ta w „Domu złym” u Smarzowskiego. Graliśmy tę historię prawie chronologicznie. I ona zagęszczała się coraz bardziej w ramach filmu i w ramach dni zdjęciowych. Dlatego końcówka była wyjątkowo ciężka. Ten film mnie bardzo dużo kosztował. Pamiętam też, że pierwsze dwa dni zdjęć „W ciemności” Agnieszki Holland były bardzo ciężkie pod względem fizycznym. Na dworze temperatura spadła do prawie minus 20 stopni, a my kręciliśmy od świtu do nocy. Wspaniała energia całego zespołu pomogła mi jednak to przetrwać. Dzięki temu mogłam skoncentrować się nie na trudach tych zdjęć, ale na pokonywaniu wszelkich przeszkód i na poczuciu, że robimy coś ważnego. Dzięki temu powstała wybitna rzecz.
- O jednej ze swoich ról mówi pani jednak, że to „odpoczynek po trudnych rolach filmowych”.
- (śmiech) No tak: tu chodzi o „Ojca Mateusza”. Dla mnie to jest naprawdę radość i zabawa. Po trzynastu latach realizowania tego serialu, jako aktorka już dużo więcej wiem o swojej postaci niż każdy kolejny reżyser czy operator, który to robi. Mam więc szansę bawić się graniem Natalii, czasem wręcz przegiąć i zrobić coś za mocno albo w innej konwencji, którą sobie wymyślę. Mam jednak świadomość, że nie wychodzę z tej postaci, bo doskonale wiem, jak ona wygląda. W tym sensie mogę więc wędrować z nią po różnych bocznych alejkach, bo i tak na koniec wracam do Natalii.
- Postrzegana jest pani jako aktorka dramatyczna. Tymczasem „Ojciec Mateusz” pozwolił pani odkryć w sobie komediowy talent.
- Ja odkryłam w sobie komediowy talent bardzo dawno temu – podczas realizacji dyplomu w szkole teatralnej. Był to spektakl „Królik, królik” Coline Serreau w reżyserii Eugeniusza Korina. Dostałam za tę rolę Grand Prix w Łodzi, a komisji przyznającej mi ową nagrodę zasiadał... pan Jerzy Stuhr. (śmiech) Ale cóż: ja nie mam wpływu na to jak jestem postrzegana. Wielu aktorów ma ten problem, że narzuca im się pewne emploi lub widzi się ich w sposób dosłowny takimi, jakimi są. O tyle jest to przygnębiające, że aktor zawsze sobie myśli: „Boże, mógłbym zagrać jeszcze to lub to”, a nie daje mu się nawet szansy, aby spróbował innych ról. Ja jednak mocno wierzę w wyobraźnie twórców filmowych. Bo jak patrzę na polskie czy światowe kino, to w tym cała moc, żeby się odważyć i zmienić człowieka za pomocą jego własnych mocy, ale też charakteryzacji czy kostiumu. I dać się mu tym bawić. Bo aktor nie jest naturszczykiem, którego zadaniem jest odegranie jednej roli i potem powielanie jej do śmierci. Nie daj Boże jak zagramy kogoś dobrze na początku kariery, bo potem jesteśmy tym bohaterem obarczeni na kolejne lata. Całe szczęście kino pokazuje, że niejednemu aktorowi często udaje się zrobić coś, co pozostaje w niezgodzie z tym, jak wygląda, czy jak go postrzegamy. Na tym przecież polega ten zawód, że kreujemy kogoś innego. Nie cierpię określenia „aktor odtwarza rolę”. Ja niczego nie odtwarzam, ja jestem takim samym twórcą, jak reżyser czy operator. Niczego nie powielam. Nie jestem odtwórcą. Staram się postrzegać swój zawód jako coś kreacyjnego. A nie jako odgrzewanie kotletów.
- Aktorzy się starają, a widz i tak swoje. Większość osób, które gdzieś panią rozpoznają na ulicy, pewnie i tak identyfikują panią jako Natalię Borowik.
- Oczywiście, że tak. Ale też czasem mnie zaskakują. Ja też jestem utkana ze stereotypów – i raz czy drugi było tak, że podchodzi do mnie ktoś, o kim myślę: „Oho, to jest widz „Ojca Mateusza”. A ta osoba mówi mi nagle: „Uwielbiam jak pani śpiewała w Opolu Ewę Demarczyk”. Albo: „Dla mnie najlepsza pani rola to ta u Jacka Bromskiego w „To ja złodziej”. (śmiech) No ale oczywiście większość widzi we mnie gospodynię ojca Mateusza. Wykonując zawód aktora nie powinnam się jednak kierować chęcią przypodobania się tej większości. Bo to nie jest dla mnie dobre.
- Niedawno widzieliśmy panią w innym ważnym serialu – „Stulecie Winnych”. Jak się pani czuła w historycznym kostiumie i mocnej charakteryzacji?
- Wiele lat temu grałam w serialu „Przeprowadzki” Leszka Wosiewicza. I tam też prowadziłam swoją bohaterkę przez kilkadziesiąt lat. Podobnie było w „Bożej podszewce”, gdzie charakteryzacja mocno mnie zmieniała z biegiem życia mojej postaci. Teraz jest pomysł, aby dokończyć „Stulecie Winnych” i potem zawrócić, by opowiedzieć o tym, co działo się przed rozpoczęciem akcji tego serialu. Na razie to tylko plany, ale bardzo im kibicuję, bo występ w tej produkcji był dla mnie niesamowitą przygodą. Przede wszystkim serial ten stanowił dla mnie wyzwanie. Przecież nie kręciliśmy go chronologicznie. W ramach jednego dnia musiałam się więc zmieniać czasem o kilkanaście lat. Oczywiście bardzo pomagała charakteryzacja i kostium, odciążając mnie. Wymagało to jednak skupienia na emocjach mojej bohaterki. Oczywiście widz zauważa przede wszystkim to, że raz nie mam zmarszczek i siwych włosów, a drugi raz – już je mam. Ale to nie jest najważniejsze. Najistotniejsza jest sama opowieść. Świetna reżyseria, znakomici aktorzy, piękne zdjęcia. Dlatego myślę, że „Stulecie Winnych” ma ogromny oddźwięk. Od kilku lat mieszkam pod Wrocławiem na wsi i widzę tam, jak ludzie bardzo przeżywają ten serial. Nic w tym dziwnego: widz potrzebuje takich dobrych historii, bohaterów z charakterem, którzy walczą o swoją rodzinę i się nie poddają. Fajnie jest też zagrać takich ludzi.
- Kiedyś powiedziała pani: „Czas dla aktora jest bardzo ważny, bo pewne umiejętności w nas dojrzewają”. To znaczy, że dziś jest pani lepszą aktorką niż 10 czy 20 lat temu?
- Na pewno inną. Na początku kariery byłam aktorką dużo wyraźniejszą i ostrzejszą w ekspresji. Teraz wiem i w tę stronę idą moje poszukiwania, że tak naprawdę im mniej, tym więcej. Że im subtelniej daje się siebie, tym większy efekt można uzyskać. Że nie trzeba aż tak mocnych środków wyrazu, żeby wyrazić siebie i prawdziwe emocje bohatera. Poszukuję więc dziś w innych rejonach niż kiedyś. W jakich? Nie potrafię tego nazwać, bo są to rzeczy bardzo subtelne.
- Ten dom na wsi to dla pani miejsce wyciszenia i odpoczynku od aktorstwa?
- Największą zaletą tego domu jest to, że jest bardzo daleko od miejsca, w którym pracuję. Bo generalnie pracuję w Warszawie. Dlatego mój dom to moje wakacje. Wiem, że kilka osób mi tego zazdrości, że jak przyjeżdżam do siebie na wieś, to nie muszę się zajmować niczym innym, jak rozkoszowaniem się tym, że jestem w domu i robieniem tego, co mi się podoba. Dlatego czasem mam lepiej niż moi koledzy i koleżanki, którzy pracują tam, gdzie mieszkają i po dwunastu godzinach na planie zdjęciowym muszą wracać do domu i rozwiązywać problemy swych współmałżonków i dzieci. Ja tego nie muszę robić, bo kiedy pracuję, to mieszkam sama w hotelu. A kiedy wracam do domu, jestem cała dla bliskich. I to jest wspaniałe.
- Syn poszedł w pani ślady i też związał się z filmem?
- Od kilku lat tak jest. Antek próbuje swych sił w tej branży, ale absolutnie nie w zawodzie aktora. Za bardzo by się chyba tym stresował. Dlatego myślę, że to nie byłaby jego ścieżka. Antek zajmuje się sprawami technicznymi związanymi z obsługą kamery. I myślę, że się w tym spełnia. Młodzi ludzie, którzy uprawiają ten zawód, traktują go jednak zupełnie inaczej niż ja bym się spodziewała. Oczekują od niego dużo więcej niż ja. Ja byłam zawsze poddańczo oddana aktorstwu – i to było dla mnie najważniejsze w życiu. A młodzi ludzie w tym fachu, który uprawia mój syn, są tacy jak dzisiaj młodzi lekarze: misja misją, ale oni przed wszystkim chcą żyć. I ja to doskonale rozumiem.