Klasizm noblistki, czyli czego nie szukać pod strzechą
W ostatnich dniach burzę wywołały słowa Olgi Tokarczuk o tym, że „nie chce, żeby jej książki trafiały pod strzechy”, bo „literatura nie jest dla idiotów”. Deklaracja laureatki Nagrody Nobla z literatury z 2018 r. spotkała się z krytyką również ze strony wielu sprzyjających jej zwykle komentatorów z lewicy. Czy noblistka popełniła „klasizm”? No i dla kogo jest literatura?
Na początek refleksja osobista. Z twórczością Olgi Tokarczuk zetknąłem się po raz pierwszy podczas nauki w pewnym dobrym krakowskim liceum. Autorce daleko było jeszcze wówczas do Nagrody Nobla, ale postanowiła omawiać ją nasza polonistka - sympatyczna i o wyraźnie lewicowych sympatiach (na naszej lekcji jako kontekst do Biblii pojawiła się Maria Peszek ze swoim „Pan nie prowadzi mnie”, a w Internecie pani nauczycielka chwaliła się sympatią dla ruchu „queer” i byciem „fag-hug”, a owe x lat temu jeszcze naprawdę mało kto o tego rodzaju zjawiskach słyszał). I tak moja klasa o profilu ścisłym - ze zdecydowaną przewagą liczebną chłopaków - dostała za zadanie lekturę całego „Prawieku i innych czasów”. Skutek złączenia specyficznej lektury z dorastającymi męskimi umysłami był oczywisty. Prawie nikt nie rozumiał, o co właściwie autorce chodzi („Nie mogłaby pisać normalnie?”), za to powszechne były żarty o scenach stosunku jednego bohatera z kozą albo o seksualizacji drzewa.
Gdzie ją postawić?
Chłopców z mojej klasy bardzo ciężko byłoby określić mianem idiotów - prawie wszyscy byli laureatami konkursów gimnazjalnych, a klasa była jedną z najbardziej obleganych w województwie. W zdecydowanej większości dostali się później na prestiżowe studia w Polsce i poza nią. Nie byli natomiast w większości humanistami, tym bardziej humanistami o wrażliwości lewicowej (czasy rządów PO sprzyjały nawet pewnym skłonnościom w drugą stronę, choć też bez przesady). Byli w stanie mniej lub bardziej przejąć się czy zainteresować innymi, „normalniejszymi” powieściami. „Zbrodnią i karą” z jej stawianymi na ostrzu noża dylematami moralnymi. „Dziadami” i „Weselem” z ich magią i tematyką narodowo-wyzwoleńczą. Tokarczuk była dziwna i niezrozumiała. O co w tym właściwie chodzi? Mimo wysiłków nauczycielki w głowie większości została głównie scena seksu faceta z kozą.
Kilka lat później Tokarczuk dostała Nobla, a tym samym stała się czołową postacią polskiego lewicowo-liberalnego salonu. Zachodnia demoliberalna arystokracja wyświęciła kolejnego członka, kolejny „autorytet”. Jedną z moich pierwszych reakcji było uznanie, że w takim razie - czy tego chcemy, czy nie - Tokarczuk stała się częścią historii. Kolejne pokolenia Polaków, polonistów, publicystów, pisarzy, eseistów, zwykłych Czytelników - również tych o bardziej konserwatywnych poglądach - będą pewnie starały się wkomponować ją jakoś w dziedzictwo naszej narodowej literatury. Tak jak kolejne pokolenia, również konserwatyści i patrioci, starają się dzisiaj - i bardzo słusznie! - czytać Miłosza czy Gombrowicza, szukając w ich twórczości treści cennych dla siebie i innych.
Pani Tokarczuk niestety kolejny raz jasno pokazuje, że chce być pisarką i noblistką tylko jednego plemienia. Mówi o swoich „krajanach”, z którymi łączą ją „wrażliwość” i poglądy, starannie unikając odwoływania się do Polski i polskości. Owych „krajanów” jest zdecydowanie niewielu - sama pisarka jasno daje do zrozumienia, że to tylko elita, a nie ktoś mieszkający pod strzechą (czyli historycznie po prostu ktoś uboższy, kogo nie stać na dach). Literatura nie jest dla mas. Tym samym świadomie legitymizuje podział klasowy (kastowy?) nieuchronnie wpisany we współczesną demokrację liberalną. Mamy „elity” - klasę panującą, skupiającą w swoich rękach realną władzę poprzez media, wielki biznes, organizacje międzynarodowe, sądy i trybunały, ale również wspierających ich celebrytów i (właśnie) artystów. I mamy „masy” - ów niebezpieczny „lud”, „populus”. A nie ma niczego straszniejszego niż „populizm”. Ciemny lud powinien być kierowany przez mądrzejszych dla własnego dobra. A ciemni Polacy powinni być kierowani przez mądre „organizacje międzynarodowe” i „autorytety” z Zachodu i instytucji UE. Dariusz Karłowicz mówi tu o „funkcjonalne arystokracji demokracji liberalnej”, Rafał Ziemkiewicz o „liberalistokracji”.
Nowe szaty
Dotykamy tu zasadniczego problemu z ogromną częścią postmodernistycznej sztuki - czy literatury, czy malarstwa, czy teatru, czy dowolnej innej. Ze względu na zerwanie z klasycznymi wzorcami i zasadami, wedle których tworzono przez 2,5 tysiąca lat istnienia naszej cywilizacji, ta twórczość jest często po prostu niezrozumiała dla kogokolwiek poza autorem i jego oddanymi zwolennikami. Odrzucenie obiektywnego Rozumu porządkującego rzeczywistość na rzecz afirmacji subiektywnej jednostki grozi tworzeniem przeintelektualizowanego bełkotu (takiego jak twórczość wielu postmodernistycznych filozofów), zestawu banałów albo dzieł, które prawdopodobnie zawierają ciekawe i wartościowe myśli, ale po prostu są nieczytelne. Są strumieniem świadomości twórcy niezrozumiałym bez jego komentarza.
Nierzadko przyjmowanym z namaszczeniem przez krytyków, którzy powtarzają, że Genialny Twórca stawia tu Niezwykle Donośne Pytania, a każdy, kto nie rozumie, ten tłuk. Klasyczna kultura przestrzega nas przed taką hochsztaplerką w baśni Andersena „Nowe szaty króla”, w której zadufany w sobie władca kroczy przed swoimi poddanymi zupełnie nagi. Krawcy zaznaczają bowiem, że owe „piękne szaty” są niewidoczne dla głupców. Ani król, ani dworzanie niczego nie widzą - bo niczego tam nie ma - ale boją się cokolwiek powiedzieć, bo przecież nie widzieć szat mogą tylko głupcy. Dopiero małe dziecko odważa się krzyknąć - król jest nagi! I tak nagie są dzisiaj europejskie liberalne salony, na których od dawna głębszej myśli politycznej czy twórczości artystycznej nie ma - ale jest dużo poklepywania się po plecach i wzajemnego utwierdzania w statusie elity.
Wykluczeni z elity
Ostrzej od samej Tokarczuk wypowiedział się, komentując jej słowa, pisarz Jakub Żulczyk. Jego zdaniem o żadnej pogardzie klasowej nie może tu być mowy, a ów lud chętnie „wpierdoliłby” „równościowcom”. Poza tym Tokarczuk to „przyjaciółka lewicy, feminizmu i queer”. Znakomicie widać tutaj, jakie są dla Żulczyka kryteria bycia „idiotą” oraz godnym odbiorcą literatury. Kryteria te są czysto ideologiczne i polityczne. Kto nie jest za queer, feminizmem i definiowaną przez stosunek do nich lewicą, ten jest prawdopodobnie niebezpiecznym idiotą i prostakiem. A przynajmniej nie należy do elity, która rozumie i jest godna lektury wyrafinowanej, postępowej literatury.
Oboje zrywają w ten sposób z dziedzictwem innego polskiego pisarza, również kojarzonego raczej z lewicą - Stefana Żeromskiego. W jego wizji postępowa inteligencja powinna poświęcać swoje życie dla edukowania uboższych, słabszych, gorzej wykształconych, pochodzących ze wsi. Jego „Ludzie bezdomni” czy dramatyczna „Siłaczka” kończąca się śmiercią bohaterki (i to śmiercią w chłopskiej chacie, pod - a jakże - strzechą) wyznaczały przez dekady kompas moralny polskiej elity. Elity nie odrzucającej polskości ani zobowiązania wobec słabszych. No ale cóż - Żeromski pewnie się nie znał, on w końcu w przeciwieństwie do Tokarczuk Nobla nie dostał. Dla omawiania w całości jakiejkolwiek książki Żeromskiego też w mojej 12-letniej edukacji szkolnej - zapewne również dla tysięcy innych polskich dzieci - miejsca nie starczyło. Na szczęście było dla Tokarczuk.