Kochajmy toyotki i opelki
Lubię stare polskiej filmy, zwłaszcza komedie z lat 60. Wiem, zaraz zostanę oskarżony o peerelowskie sentymenty, starcze tęsknoty za utraconą młodością, ale nic to, jak mawiał Mały Rycerz, takoż sfilmowany w tym okresie. Po prostu je lubię, bo są sympatyczne, zabawne i - wbrew pozorom - wcale tęsknot na (bezpowrotnie?) utraconym PRL-em nie wywołują.
Oczywiście przynoszą bardzo uładzony obraz ówczesnej rzeczywistości. Oczywiście dostrzegam wplecione w nie akcenty krytyki społecznej prowadzonej z punktu widzenia obowiązującej ideologii (kpina z prywatnej inicjatywy w „Małżeństwie z rozsądku” Stanisława Barei) czy ocieplanie wizerunku Milicji Obywatelskiej („Lekarstwo na miłość” Jana Batorego).
Ale równie oczywiste jest dla mnie, że uważny widz znajdzie w tych filmach niedostrzegalne z ówczesnej perspektywy szczegóły całkowicie ów PRL deprecjonujące.
Przed kilkoma dniami wyszperałem w Super Polsacie nakręcony w roku 1967 film Jana Rutkiewicza „Kochajmy syrenki”. To sympatyczna opowieść o rywalizacji dwóch ekip organizujących imprezy rozrywkowe dla wczasowiczów nad jeziorami (notabene - czysty kapitalizm!).
Jednak głównym bohaterem jest tytułowa, będąca naówczas na fali syrenka, kultowy produkt polskiego przemysłu motoryzacyjnego, o którym bohaterowie śpiewają nawet piosenki. Od peanów („Syrenkę kochaj, kochaj, kochaj, kochaj, kochaj i pieść”) po utwory z lekka ironiczne („Tu rację przyzna każdy widz, zawsze lepszy rydz niż nic”).
Moja uwagę zwróciło jednak coś innego. Oto bohaterowie kupują stary zdezelowany egzemplarz tego samochodu, wyceniony przez sprzedawcę na 40 tysięcy złotych (coś tam udało się im stargować).
Ludzie, 40 tysięcy łachów za kupę złomu!!! Dziś o samochodach nikt piosenek nie śpiewa, ale za takie pieniądze (przy porównywalnych średnich zarobkach ok. 3 tys. zł na rękę) bez problemu dostanie się nowiutką toyotę, opla czy volkswagena.
No to jak jest z tą tęsknotą za PRL-em?