Komu bliżej do Nikusia? Pani Lempart czy panu Hołowni?
Mógłby pan zostać po kolejnych wyborach premierem? - zapytano Szymona Hołownię, a ten pewnie odpowiedział: „Myślę, że tak. Jeżeli idzie się do wyborów, to po to, żeby je wygrać. Jeżeli idzie się po to, by wygrać, to trzeba brać odpowiedzialność za to, o co się walczy. My robi-my absolutnie wszystko, żeby być jak najlepiej przygotowanymi do rządzenia Polską”.
I po czymś takim człowiek zastanawia się: bać się czy śmiać? Ja rozumiem, że przez ileś tam lat współprowadził program „Mam talent”, ale że aż taki ma, to nie przypuszczałem?! Dość jednoznacznie tę wypowiedź ocenił Dariusz Klimczak, jeden z liderów PSL, partii puszczającej oko do ruchu Polska 2050: „Hołownia twierdzi, że jest gotów zostać premierem... woda sodowa szybko uderzyła do głowy. Jak na moje oko, to Pan Szymon nie jest gotowy zostać nawet radnym wojewódzkim”.
A mnie naszła inna refleksja, a czemu nie ja? W mediach pracuję ciut dłużej niż Hołownia. Owszem, moja żona nie pilotuje odrzutowców, ale, że wszystkie MiG-i tego świata mogłyby być na każde jej zawołanie, gdyby tylko chciała je zawołać, wiem, bo w trenowaniu przywoływania i wykonywania przeróżnych komend jestem jej doskonałym symulatorem, więc... Ale nie, za dużo się naczytałem. W tym jakiś czas temu dość intensywnie w zapomnianym w czasach PRL, bo objęty był zapisem cenzury z wyjątkiem trzech tytułów, Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu, który sukces osiągnął po napisaniu „Kariery Nikodema Dyzmy”, obecnie większości znanej z serialu z wielką rolą Romana Wilhelmiego. To historia bezrobotnego mandolinisty, zdolnego oszusta, który zrobił wielką polityczną karierę w sanacyjnej Polsce.
Poza tym, kolejka chcących być kolejnymi wcielaniami owego Nikusia jest spora. W samym czubie jest na pewno Marta Lempart ze Strajku Kobiet. W czym przypomina bohatera przywołanej powieś-ci? Nie wykluczam, że nawet fizycznie. To skojarzenia akurat raczej nie przyszłoby mi do głowy, gdyby nie lekka awanturka, jaka powstała w związku z ostatnią okładką pisma „Vogue”. Jest w nim rozmowa z Lempart, ale na okładce znalazła się roznegliżowana Anja Rubik. Aktywistki przypuściły atak. Jedna z nich odezwała się w te słowa: „Dlaczego Vogue Polska nie ma szacunku do naszej rewolucji? Dlaczego boi się wziąć na okładkę Martę Lempart, skoro w środku to z nią znajduje się wywiad? (…) Dlaczego duże pisma boją się Kobiety o nienormatywnej urodzie, która w dodatku lubi siebie i w pełni akceptuje”. O nienormatywnej urodzie... Ładne.
Dyzma, jak wynika z opisu, też nie przypominał Rudolfa Valentino. Aktywistka nie precyzuje, czy żąda, by liderka Strajku na okładce też była nago. Zostawmy sferę urody, normatywnej lub też nie, bo jest wiele innych podobieństw bohatera literackiego i wspomnianej działaczki, która polityków opozycji traktuje często instrumentalnie jako ochronę lub taran. Dyzmie wychodziło to również genialnie. I ten język. Rynsztokowy. Co mówi Lempart słyszymy na każdym kroku, od słynnego wyp... począwszy.
Dyzma znał nie mniej „rewolucyjnych” terminów, ale pamiętajmy, że książka powstała w 1932, więc Dołęga-Mostowicz, opisując reakcję Dyzmy na werdykt sędziowski po walce zapaśniczej, mógł sobie pozwolić tylko na takie coś: „Przewodniczący podniósł się z miejsca i zawołał: - W zapasach wyrokuje jury, a nie publiczność. Walka została nierozstrzygnięta. Nikodem stracił całkiem panowanie nad sobą i ryknął na cały cyrk: - A g…!”. I takich współczesnych Nikodemów znajdziemy jeszcze kilku, ale żadnego nie stać na refleksję, jaką miał bohater książki, gdy zaproponowano mu tekę premiera: „To bardzo odpowiedzialne stanowisko. To nie jakiś tam bank, to całe państwo. - Cóż z tego? - A to, że mogę sobie nie dać z tym rady”.