Koniec wojny, ale do domu droga daleka i niebezpieczna
Przebywałem w Niemczech równo cztery lata - wyjechałem w listopadzie 1941 roku, powróciłem w listopadzie 1945 roku. Niby to w porównaniu do ludzkiego życia niedużo, taka podwójna służba wojskowa, ale dla rodziców, siostry i dla mnie to był cały wiek - tak Mieczysłw Kostecki podsumowuje dramatyczny okres swego życia, gdy został wywieziony do III Rzeszy w czasie wojny.
Jest maj 1945 roku. Mieczysław Kostecki już czwarty rok przebywa na robotach przymusowych w Niemczech. Wojna się skończyła, wszyscy się cieszą. Śpiew żołnierzy, kolorowe fajerwerki. Zanim jednak wróci do domu, czeka go jeszcze wiele przygód. Przez osiem miesięcy będzie przebywał w amerykańskiej strefie okupacyjnej w Niemczech.
Po kilku dniach wyjeżdżamy do Merseburga i tam kwaterujemy się w poniemieckich koszarach wojsk lotniczych. Pokoje kilkuosobowe w dobrym stanie. Ciepło i przyjemnie, ale miasto w gruzach, kikuty drzew, trawniki zniszczone, na ulicach leje od bomb. Niemcy smutni i głodni. Po dwóch tygodniach Amerykanie przewieźli nas do obozu przejściowego do Szkoidziz koło Lipska. Tam przebywaliśmy ponad miesiąc, zakwaterowani w szkole. Piękny budynek, wygodne pomieszczenia, łaźnia z natryskami, obszerna kuchnia. Było tu nas około 150. Zwiedzaliśmy miasto, jeździliśmy do Lipska. Często chodziłem też do pobliskiego lasu, gdzie znajdował się stadion. Amerykanie rozgrywali tam mecze piłki nożnej. Stąd wydelegowany zostałem do nowo zorganizowanego urzędu repatriacyjnego w Lipsku w celu informacji co do naszej sytuacji. Powiedziano nam wówczas, że teren Saksonii okupować będą wojska sowieckie i kto z Polaków będzie życzył wyjechać do kraju powinien tu zostać, pozostałych Amerykanie przewiozą do stref alianckich. Znając ustrój sowiecki postanowiłem na razie do Polski nie wyjeżdżać. Bardzo smutno mi było, zdawało się, że poleciałbym na skrzydłach, ale rozsądek zwyciężył. Okazało się później, że miałem rację. Tych wszystkich, którzy wyjechali w tym okresie do kraju, wcielono do wojska i wysłano na front bieszczadzki do walki z bandami UPA, tych natomiast zza Buga, jako Białorusinów wcielono do wojska sowieckiego i wysłano na front japoński.
W Szkoidziz mieliśmy pełną autonomię. Na polecenie władz amerykańskich w produkty żywnościowe zaopatrywała nas miejscowa gmina niemiecka. Codziennie przywożono świeży chleb, mleko, masło, mięso i inne produkty żywnościowe. Wybrano mnie na prowiantowego. Czas płynął sielsko. Nagle po pięciu tygodniach wyjazd do Merseburga. Amerykanie podstawili samochody, wyjechaliśmy na nowe miejsce. Zakwaterowano nas znowu w tych samych koszarach. Wobec tego, że zgrupowano tam kilka tysięcy ludzi różnych narodowości, zarząd tym obozem przejęła UNRA, amerykańska organizacja charytatywna. Wyżywienie pogorszyło się, ale można było żyć. Po kilku dniach zakomunikowano, że wkrótce wyjedziemy do Bawarii, ponieważ Saksonię ma przejąć Związek Radziecki. Zaczęliśmy przygotowywać się do podróży.
Koniec czerwca 1945 r. Niesamowity upał. Słyszymy strzały, jak w czasie wojny. Nikt nic nie wie. Wkracza amerykańskie wojsko. Obstawiono budynki z bronią gotową do strzału. Wojnę rozpoczęli Rosjanie, którzy mieszkali w sąsiednich budynkach. Przyczyna niewiadoma. Prawdopodobnie jakieś porachunki polityczne lub narodowościowe.
Wyjazd. Na dworcu kolejowym w Merseburgu podstawiono duży skład towarowy. Dowiadujemy się, że naszym docelowym miejscem dalszego pobytu będzie Gepingen i Szwabische Gemind, dwa miasta leżące na pograniczu Bawarii i Szwarcwaldu. Zaopatrzeni zostaliśmy w suchy prowiant na cztery dni podróży. W każdym wagonie umieszczono po 20 osób. Po drodze przystawaliśmy na bocznicach, poza stacjami kolejowymi, a nawet w szczerym polu lub w pobliżu zagajników. Eskortowała nas MP, zabezpieczając przed ewentualnymi atakami błądzących jeszcze w terenie esesmanów.
Podróż nużąca, ale ciekawa. Przejeżdżaliśmy przez kilka landów, przez wspaniałe okolice. Spotykaliśmy zniszczone drogi, mosty, tory kolejowe, leje od bomb lotniczych. Po prawie pięciodniowej podróży dotarliśmy do miasta Gepingen. Jedna grupa została tu, drugą skierowano do Swabische Gemind. Zakwaterowaliśmy się w byłych koszarach wojsk lotniczych (Luftwaffe). Koszary były zlokalizowane w odległości kilometra za miastem, w lecie. W naszym obozie zgromadzono około dwóch tysięcy ludzi różnych narodowości, najwięcej jednak Polaków. Miasto liczyło około 25 tys. mieszkańców. Uchowało się od zbombardowania.
Obóz ogrodzony był drucianą siatką. Wojsko strzegło go przed ewentualnymi napadami z zewnątrz oraz przed niekontrolowanym wychodzeniem z obozu. Z wyjściem do miasta jednak nie mieliśmy trudności. Z czasem jednak wszystkich zaczynała ogarniać apatia, beznadziejność - co dalej? i gdzie? W niewiadome, na obczyznę lub do swego kraju. Paniczny był strach przed komuną. Zorganizowano kurs kierowców, wielu się zapisało, ja także. Jakiś cel i rozrywka. Mieliśmy do dyspozycji kilka willisów. Pamiętam, jak z drżeniem serca siadałem pierwszy raz za kierownicą. Po dwóch tygodniach już prawie samodzielnie jeździłem.
Zbliża się jesień. Obóz pustoszeje. Ludzie się rozjeżdżają. Niektórzy osiedlają się w Niemczech, wielu wyjeżdża do Stanów, Kanady i Australii. Organizuje się transport do Polski. Zastanawiam się, analizuję za i przeciw - boję się jechać. Kiedyś jednak trzeba będzie to miejsce opuścić. Tym transportem nie jadę, chcę ukończyć kurs kierowców. Tak postanowiłem.
Pod koniec października 1945 r. ogłoszono, że organizowany jest następny wjazd do kraju. Zapisałem się. Zebrano około 400 ludzi, ustalono termin wyjazdu na 1 listopada. Po czterech latach do domu. Otrzymałem z UNR-y zielony płaszcz wojskowy. Pasował - wyglądałem jak wermachtowiec. Pożegnanie z kolegami było wzruszające. Na stację kolejową przetransportowano nas wojskowymi samochodami. Załadowaliśmy się do wagonów towarowych, po dwadzieścia osób. W obawie przed ewentualnymi napadami na terenie Niemiec przez włóczące się jeszcze bandy esesmanów, a na terenie Czechosłowacji przez żołnierzy sowieckich, przydzielono nam eskortę wojskową. W każdym wagonie ulokowano dwóch żołnierzy amerykańskich oraz karabin maszynowy. Zaniepokoiło to wszystkich. Po co ta ochrona? Możemy jechać sami. Byliśmy jednak w błędzie. Stara zasada: bądź przezorny i ostrożny, sprawdziła się. Na każdym prawie postoju Sowieci podchodzili do wagonów i dostawali od nas papierosy. W Pradze w nocy podczas jednego z postojów w punkcie repatriacyjnym, gdy wydawano nam żywność dochodzi do nieporozumienia. Sowieci chcą zatrzymać kilkuosobową grupę, jestem w niej. Zaczyna się awantura. Policja i żołnierze polscy usiłują się wstawić za nami - bez skutku. Major amerykański interweniuje w sowieckim dowództwie. Przyjeżdża dowódca sowieckiej jednostki z obstawą, aresztuje pijanych żołnierzy i oficerów. Później dowiedzieliśmy się, że Sowieci usiłowali Polaków obrabować. Wreszcie podstawiono pociąg osobowy i wszyscy się tam załadowaliśmy. Polska milicja poradziła, abyśmy nie wpuszczali żołnierzy sowieckich do wagonów, ponieważ pod pretekstem kontroli rzekomej broni dokonują rabunku. Do Wrocławia dojechaliśmy bez przeszkód. Natomiast na dworcu cała wataha bolszewików usiłowała wedrzeć się do naszego wagonu przez okna. Biliśmy ich po głowach, kto czym mógł. Po kilku minutach pociąg ruszył. Na naszych oczach bojec wyrwał na peronie kobiecie z ręki walizkę i szybko się ulotnił.