Korespondent wojenny o Putinie: "Bez niego Rosja pozostanie ta sama"
Zbrodnicza agresja Rosji na Ukrainę coraz częściej określana jest jako „wojna Putina”. Pojawiły się też pomysły, jak tę wojnę najłatwiej zakończyć - po prostu usuwając Putina od władzy, a najlepiej z życia. Nie łudźmy się jednak - bez niego Rosja pozostanie ta sama.
Jaka będzie ta Rosja, osierocona przez zbrodniczego przywódcę? Oddajmy głos samym Rosjanom. Dość precyzyjną i nieprzemijającą diagnozę postawił już XIX-wieczny rosyjski filozof Piotr Czaadajew: „Gdy mówi się o Rosji, często sądzi się, że jest ona państwem takim jak inne; w istocie jest zupełnie inaczej. Rosja jest całym odrębnym światem, pokornym wobec woli, kaprysu, fantazji jednego człowieka - obojętne, czy ma na imię Piotr, czy też Iwan: w każdym wypadku jest to uosobienie samowoli”.
Zasadniczym błędem jest postrzeganie Rosji jako państwa, które w jakiś istotny sposób zmienia się w krótkiej perspektywie czasowej, jak np. kadencja któregoś genseka czy prezydenta. Rosja w sferze idei, mentalności, zapewne w ogóle się nie zmienia. Zmieniają się dekoracje, ale istota rosyjskości pozostaje ta sama. Aleksander Wat zauważył w swoich wspomnieniach, iż podobnie jak Rzymianie przyjęli kulturę podbitej starożytnej Grecji, a Mongołowie Kubilaj-chana wielkie dziedzictwo Chin, tak samo bolszewicy Lenina wcale nie zmienili Rosji; przeciwnie, cała ta drużyna uzurpatorów szybko uległa odwiecznemu imperatywowi.
Patriotyzm niewolników
Trzeba wyjść od tego, czym jest ten twór, a może raczej potwór - asyryjski potwór, jak napisała Anna Achmatowa. Otóż jest to imperium założone w późnym średniowieczu przez stepowych Mongołów, którzy opanowali ziemie zamieszkane przez Słowian Wschodnich i inne ludy azjatyckiej proweniencji. Mongołowie scalili dzięki swojej konnicy i administracji te olbrzymie przestrzenie w twór quasi-państwowy i nadali mu dynamikę, która w istocie utrzymuje się do dzisiaj. Zatem mamy tu bardzo osobliwą genezę, specyficzną mentalność wytworzoną przez wieki ucisku i wyjątkowy przebieg procesu historycznego, zupełnie odmienny niż u sąsiednich narodów.
Choćby problem granic - u ludów stepowych to kwestia tego, gdzie horda wypasa swoje konie. Kiedy wierzchowców jest więcej - granice się oddalają, a środkiem do tego jest wojna, nieustanna agresja. I tak jest z Rosją. Kiedy jest silna, Rosjanie poją swoje konie w Sekwanie albo w Wiśle, ale czasem przychodzi smuta, czyli czas zamętu i upadku, a wtedy tracą pastwiska nad Dnieprem. Ta mentalność zapewne u Rosjan nie zaniknie. Zawsze będą pożądliwie spoglądać na ziemie sąsiadów, niezależnie od tego, gdzie by aktualna granica Rosji nie przebiegała. I z tym trzeba się liczyć i nauczyć przeciwstawiać.
Rosja w latach 90. wkroczyła w okres smuty, której efektem stał się rozpad Związku Sowieckiego i emancypacja republik związkowych. Teraz mamy etap konsolidacji państwa na drodze kolejnych wojen - innego sposobu horda nie zna.
Przy czym rozszerzanie państwa zawsze dokonywało się z pozorami prawa i słuszności. W swoim genialnym dziele „Od białego caratu do czerwonego”, które powinno stać się podstawowym podręcznikiem do nauki historii Rosji, Jan Kucharzewski wskazuje na fikcyjny charakter tych uroszczeń i pokrywający je fałsz. „Moskwa, położona w środku lądu, u źródeł wielkich rzek, wiodących do Oceanu Lodowatego, mórz Bałtyckiego, Czarnego i Kaspijskiego, rozpierała się na wszystkie strony i podbijając dziesiątkami obce plemiona i państewka, wciąż jednoczyła ziemię r u s k ą. Gdy przedsiębrała na jakiś kraj wyprawę, już z góry ogłaszała, że jej się z prawa należy”.
Od początku też uwidocznił się system narzucania podbitym narodom własnych porządków, które zawsze zmierzały do rozbicia tradycyjnego ładu, stanowiąc czynnik rozkładu i demoralizacji, co Kucharzewski nazwał złowrogim szałem niwelacyjnym, który stał się instynktem rządu i narodu. Podobnie dziedzicznym instynktem, zakorzenionym w dziejach i formatującym współczesną politykę Rosji, jest przekonanie o nierozdzielnym związku potęgi państwa z nieograniczoną władzą cara. Dążenie do postawienia prawa ponad samowładztwem to w Rosji bunt i zdrada. Mochnacki skwitował to słowami: jest patriotyzmem w Rosji niewola.
Kagiebista na tronie
Kiedy dzisiaj ktoś mówi, że Władimir Putin jest właścicielem Rosji, ulega iluzji stworzonej specjalnie na użytek publiczności, przede wszystkim rosyjskiej. Właściwe jest pytanie: kto jest właścicielem Putina. W poszukiwaniu odpowiedzi trzeba cofnąć się do początków jego politycznej kariery. Jak to się stało, że z szeregowego oficera KGB i pospolitego leningradzkiego złodziejaszka stał się carem? W momencie, kiedy został wytypowany do tej roli, był nikim. To nie on podejmował decyzje. Wtedy jeszcze wykonywał rozkazy. I nie są tu istotne jego kwalifikacje czy cechy charakteru, które predestynowały go do odegrania powierzonej mu roli. Zgódźmy się, że to mógł być każdy inny człowiek, skoro jego zmiennikiem został ktoś o tak marnych predyspozycjach na męża stanu jak Dmitrij Miedwiediew.
Chociaż trzeba przyznać, że pokłady zła drzemiące w obu prezydentach-zmiennikach zostały rozpoznane bezbłędnie. Istotnym zagadnieniem jest tu jednak ośrodek decyzyjny, stojący za tymi nominacjami. Być może istnieją dane wywiadowcze, wskazujące precyzyjnie skład tego ukrytego w mroku grona ludzi. Ma to znaczenie o tyle, że ci ludzie zapewne nadal decydują o losach zarówno Rosji, jak i samego Putina. O ile wykreowany przez nich awatar nie wyemancypował się na tyle, aby odsunąć swoich kreatorów od wpływu na bieg zdarzeń, by przejąć wszystkie nici i trzymać je we własnej dłoni.
Takiej władzy nie mieli jednak nawet carowie. Samodzierżawca w istocie podlegał siłom, od których był zależny przy całej swej potędze i, zdawałoby się, niczym nieograniczonej władzy. Jakie to były siły, czy może jakaś jedna, konkretna siła? Otóż była to przemożna siła dziejowa, płynąca z samej istoty państwowości Rosji. Władcy Rosji są tylko najwyższą emanacją odwiecznego procesu, którego widomym przejawem jest trwanie Rosji. Są takim samym symbolem, personalizacją tego procesu, jakim dzisiaj jest Putin.
Sprawy doszły do trzeciego szeregu
Lata rządów Borysa Jelcyna wydają się jedynym w ostatnim stuleciu okresem, kiedy w Rosji podjęto autentyczny demokratyczny eksperyment. Efekt był błyskawiczny i dla państwa bezlitosny - nastąpił nie tylko rozpad Związku Sowieckiego, ale nieomal dezintegracja Federacji Rosyjskiej. Kiedy swoje niepodległe państwa w łonie federacji zaczęli tworzyć nie tylko Czeczeńcy, ale nawet Jakuci i Nieńcy na Półwyspie Jamalskim, sprawy wzięły w swoje ręce siły, które nie sposób precyzyjnie zlokalizować w konkretnych strukturach władzy państwowej. Wątpliwe, aby była to armia, znajdująca się w stanie rozkładu po pierwszej wojnie czeczeńskiej, sromotnie przegranej. Ale przecież ktoś okiełznał Jelcyna, ktoś wymienił go na Putina. Ktoś opracował scenariusz prowokacji, mających doprowadzić do drugiej wojny czeczeńskiej, który Putin zrealizował, wysadzając przy pomocy podległych mu już służb wieżowce ze śpiącymi rodakami.
Putin, jako element tego systemu, doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego położenia. Jego pozorna wszechwładza, podobnie jak rola nieobliczalnego szaleńca, którą mu zlecono, należą do scenariusza tej gry. Możliwe jednak, że najważniejsze decyzje zapadają poza nim i podejmują je inni. Nie są to dyrektorzy służb czy „siłowicy”, ani też oligarchowie. Widzieliśmy ich niedawno na naradzie z kremlowskim szefem, kiedy dyrektor służby wywiadu zagranicznego Siergiej Naryszkin sprawiał wrażenie, że zaraz ze strachu popuści w spodnie. Oni wszyscy są pionkami na szachownicy. Prawdziwa władza ma swoje źródło w gremiach, które pozostają w cieniu. To nie są ludzie, których Putin może odwołać. Jak w rzymskich legionach, trzymają się trzeciego szeregu i podejmują działanie gdy res ad triarios venit.
Taka właśnie sytuacja rysuje się teraz jako następstwo najwyraźniej przegranej już, politycznie i zapewne militarnie, wojny na Ukrainie. Pojawiły się spekulacje, że Putin podjął decyzję o zaatakowaniu Ukrainy, chcąc umocnić swoją pozycję właśnie wobec tego ośrodka decyzyjnego, który miałby już przygotowywać zmianę władzy na Kremlu. Jeśli tak było w istocie, tylko swoją pozycję pogorszył. Nawet jeśli to była decyzja podjęta w ramach rzeczywiście uzyskanych - poprzez wymianę elit i obsadzenie wszystkich istotnych gremiów swoimi ludźmi - możliwości, w niczym nie zmienia to konsekwencji porażki. Zostanie wymieniony. Jest już tylko żywym trupem.
Historyczna analogia
Dzisiejsza wojna na Ukrainie przypomina sytuację z roku 1853, kiedy Mikołaj I zdecydował się na fatalne dla swego państwa posunięcie i wypowiedział wojnę Turcji. Był to żałosny epilog epoki mikołajowskiej, do którego państwo przygotowywało się przez trzydzieści lat. Wydawano ponad połowę budżetu na wojsko i flotę. W miarę, jak społeczeństwo mamiono propagandową wiarą we wszechpotęgę Rosji i wbijano do głów światowładcze rojenia, car zaczął przybierać coraz bardziej dyktatorski ton wobec innych państw. Naród, „odurzony i wbijany w pychę, oczekiwał zmiażdżenia choćby całej Europy”. Spodziewano się, że Rosja zagarnie ziemie Słowian bałkańskich, zdobędzie Stambuł i zatknie prawosławny krzyż na świątyni świętej Zofii. Nie wzięto tylko pod uwagę, że despotyczny system, oparty na powszechnej korupcji i triumfującej nikczemności, stanowi doskonałe podłoże dla wojennej klęski państwa.
Czyż nie widać w tym wszystkim obrazu Rosji Anno Domini 2022? Oczywiście, to nie gigantyczne straty poniesione w tej wojnie sprawią, że zajdzie konieczność wymiany lidera. W tej kwestii nic nie zmieniło się od czasów Mikołaja I, kiedy rosyjski publicysta napominał własny naród: pamiętajcie, że jesteście tylko szeregiem zer, które dopiero z monarszą jednostką czynią miliony. Zmianę na szczytach władzy wymusi nieskuteczność Putina i daremność wszystkich poniesionych ofiar. Rosyjski historyk Milukow tak sformułował jedyny program polityczny, jaki mieli moskiewscy kniaziowie już u zarania dziejów księstwa: „jeszcze więcej zabiegać i zbierać, oszukiwać i gwałty czynić - z jedynym celem zdobycia jak największej władzy i jak największej ilości pieniędzy”. Program ten stopniowo stał się instynktem rosyjskich władców. Ten, który nie spełniał oczekiwań, był zastępowany przez nowego cara.
Odwieczny imperatyw
Tylko co przyniesie ta wymiana, czy oznacza - dla świata - zmianę na dobre? Wojna na Ukrainie wybuchła, ponieważ Rosja była właśnie na etapie konsolidacji imperium po czasach smuty, czego przejawem zawsze jest tak zwane „zbieranie ruskich ziem”. Podkreślam tu słowo „była”, gdyż ta wojna stanowi kres tego trwającego obecnie procesu, przynajmniej na jakiś czas. Car jest nagi, armia drepcze w ukraińskim błocie. Można zadać pytanie - czy wojna z Ukrainą by wybuchła, gdyby Rosją rządził ktoś inny niż Putin. Otóż najprawdopodobniej wybuchłaby prędzej czy później. Przypomnijmy sobie Gorbaczowa, światłego męża, bohatera pierestrojki. Czy to aby nie za jego prezydentury rosyjskie wojska szturmowały Wilno, urządziły masakrę w Baku i saperskimi łopatkami położyły trupem kilkadziesiąt osób na ulicach Tbilisi? Weźmy Jelcyna - tu sprawa jest oczywista, wojna w Czeczenii. A więc, niezależnie od tego, kto zasiada w Kremlu, są jakieś siły, niewidoczne i złowrogie, które narzucają temu państwu odwieczny i zawsze ten sam modus operandi.
Putin wcale nie jest szaleńcem, tyle że on, jako oczywisty psychopata, nadał tej wojnie swój własny złowrogi rys. Nie każdy władca Kremla kazałby strzelać pociskami termobarycznymi do miast pełnych ludzi. Ale też żaden nie rozpoczął kariery męża stanu od wysadzenia w powietrze kilku wieżowców ze śpiącymi ludźmi. Jego dawny bliski współpracownik, kremlowski bankier, oligarcha Siergiej Pugaczow zapytany, czy Putin użyje broni jądrowej, odparł - a zna go dobrze - „myślę, że on sam jest do tego gotów, ale nie jest to takie proste”. Wie, że jest żywym trupem, więc co mu zależy. Na szczęście dla nas wszystkich, „nie jest to takie proste”.
Kogo znajdą na jego miejsce? Dzisiaj wydaje się, że każdy będzie lepszy od Putina. Wystarczy jednak spojrzeć na potencjalnego kandydata, wskazywanego przez media. Zachodzi tu ten sam przypadek jak z Ławrowem, o którym prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski powiedział: „Ludzie mają na twarzy wypisaną całą swoją przeszłość”. Jak zauważył Kucharzewski - kiedy władzę w księstwie moskiewskim objął Wasyl III wydawało się, że stanął już u szczytu despotyzmu. Tyle że po nim nastał Iwan IV Grozny. „Złudzenie to powtarzać się będzie podczas każdego następnego panowania” - pisze Kucharzewski.
Imperialny amok
Już papieski legat Antonio Possewino pisze w 1581 roku o cudzoziemskich posłach, przybywających na dwór Iwana Groźnego, którzy prosili cara o pomoc i wsparcie, aby w jakikolwiek sposób zniszczyć królestwo polskie. Car chętnie nadstawiał uszu, ponieważ w duszy „pieścił już myśl o dalszych podbojach w Niemczech i na Zachodzie”. A przecież był to czas, kiedy ruscy bojarzy składali Batoremu hołd pod Pskowem. Epoka największej potęgi Rzeczpospolitej. Minęły ponad cztery stulecia i znów aktualne jest ostrzeżenie Kucharzewskiego, który na każdym kolejnym etapie dziejów Rosji dostrzegał, że rosyjski nacjonalizm zawsze z matematyczną ścisłością zwracał się przeciwko Polsce.
Przewidywał, iż nacjonalistyczna reakcja przeciwko bolszewizmowi, „nie wykluczająca bynajmniej współdziałania z Niemcami”, znów zwróci się nieuchronnie przeciwko naszemu krajowi. Warto jeszcze przypomnieć słowa de Custine’a, który zauważył, iż naród rosyjski, cierpiący na tak gwałtowną gorączkę zawiści i tak wysokie ciśnienie ambicji, ostatecznie wydaje się niezdolny do dokonania czegokolwiek poza podbojem świata. Polska, co oczywiste z racji położenia, zawsze stała na drodze tych rosyjskich aspiracji. I to się nigdy nie zmieni i trzeba o tym zawsze pamiętać.
Ktokolwiek zamieni Putina, Rosja pozostanie ta sama i taka sama. Coraz bardziej uzależniona gospodarczo i politycznie od Chin, które będą ją systematycznie kolonizować. Dufna w swoją nuklearną potęgę, będzie używana przez Chiny w charakterze straszaka na innych. I nigdy nie zaniedba okazji, aby z upodobaniem jeszcze raz podtrzymać swoją ponurą sławę i utwierdzić świat w przekonaniu, że całe ziemskie zło wypełza zza kremlowskiego muru. Po klęsce na Ukrainie, zablokowaniu handlu rosyjskimi węglowodorami i wzniesieniu kordonu sanitarnego na zachodniej granicy „imperium”, możliwości odgrywania przez Rosję samodzielnej polityki w Europie będą jednak ograniczone.
Oczywiście, o ile Frankensteina nie pośpieszą reanimować Niemcy, ale to już odrębny temat. Na razie obecność amerykańskich wojsk na naszym terytorium zabezpiecza nas przed imperialnym amokiem obu naszych sąsiadów.
* Mirosław Kuleba - dziennikarz, korespondent wojenny, autor książek