Koronawirus: Birma lepiej przygotowana od Polski? Kontrola na lotnisku to fikcja. "Jeśli ktoś ma koronawirusa, to może go roznieść wszędzie"
Najwyższe środki ostrożności, mierzenie temperatury w hotelu, kamery termowizyjne, płyny dezynfekcyjne praktycznie na każdym kroku i karetka obok samolotu przygotowana na ewentualnych zakażonych - tak wyglądają zabezpieczenia przed rozprzestrzenieniem się koronawirusa. Jednak te przykłady nie dotyczą Polski, a... Birmy i Gruzji. Osoby, które wróciły z tamtych stron, opowiadają, że w Polsce zetknęli się z chaosem na lotnisku, brakiem kontroli po opuszczeniu portu lotniczego i podczas kwarantanny.
- Ostatnie dwa tygodnie spędziłyśmy z siostrą w Birmie, kraju tak biednym, że ludzie nadal kąpią się i piorą ubrania w rzekach oraz jeziorach. Ale nie bałyśmy się tam koronawirusa. Na każdym kroku natykałyśmy się na dozowniki ze środkami dezynfekującymi: przy świątyniach, w hotelach, na lotniskach, ale też w sklepach, restauracjach czy w miejscach odwiedzanych niemal wyłącznie przez Birmańczyków - opowiada pani Kasia.
I dodaje: - W czasie pobytu miałyśmy kilka przelotów wewnętrznych. Na każdym lotnisku były kamery termowizyjne, pracownicy w maseczkach i gumowych rękawiczkach. Środki dezynfekujące stały co kilka metrów. W największej świętości Birmy - Shwedagon Pagodzie - przed wejściem zmierzono nam temperaturę i wręczono maseczki.
W niedzielę pani Kasia razem z siostrą wylatywały samolotem czarterowym z Bangkoku do Polski.
- Jeszcze w Bangkoku miałyśmy kontrole temperatury ciała w hotelu i dwie na lotnisku. Środki dezynfekujące były przed i po każdej kontroli. Barierki na schodach dezynfekowano co chwilę, a pracownicy byli w maseczkach i gumowych rękawiczkach - relacjonuje.
W niedzielę około godziny 15 pani Kasia wylądowała na warszawskim lotnisku Okęcie.
- Miałyśmy świadomość, że trafimy prosto na dwutygodniową kwarantannę. Zastanawiałyśmy się, czy pozwolą nam ją odbyć w domu, czy pozwolą wrócić własnym samochodem, ile potrwa procedura na lotnisku - wspomina pani Kasia.
Jak opowiada, do samolotu wsiadło kilku członków Wojsk Obrony Terytorialnej.
- Jedni mierzyli temperaturę pasażerom, takim zwykłym domowym termometrem na baterię. Nasz termometr był sklejony białym plastrem, widocznie swoje już przeszedł... Inni zbierali karty lokalizacji pasażerów, które wypełniliśmy w czasie podróży. Nikt nie weryfikował tego, czy wpisane przez nas dane były prawdziwe. Pani z Wojsk Obrony Terytorialnej poinformowała nas rozkosznie, że kwarantanna jest jej zdaniem dobrowolna
- opowiada pani Kasia.
Następnie przyszedł czas na kontrolę graniczną. - Celnicy byli bez maseczek i rękawiczek, odstęp pomiędzy nimi a pasażerami wynosił mniej niż 50 cm. Otrzymaliśmy kartki informacyjne, z których dowiedzieliśmy się, że kwarantanna jest jednak obowiązkowa, nie mamy prawa ruszać się z domu choćby na chwilę i skontaktuje się z nami pracownik Inspekcji Sanitarnej - opowiada pani Kasia.
I dodaje: - Po odprawie paszportowej odebrałyśmy bagaże i każdy rozszedł się w swoją stronę. Nikt na nas nie czekał, nikt nas nie sprawdzał, o niczym nikt nie informował. Niektórzy wsiadali do własnego samochodu, inni do aut osób, które po nie przyjechały. A jeszcze inni do autobusów miejskich. Jedna pani pytała, jak dojść do szybkiej kolejki miejskiej. Gdyby ktoś miał koronawirusa, to mógłby go roznieść... A po drodze minęłyśmy jeden dozownik do dezynfekcji rąk. Przy wyjściu z lotniska...
Pani Kasia razem z siostrą przebywają aktualnie na kwarantannie. - Od naszego lądowania minęły prawie dwie doby. W tym czasie nikt się z nami nie kontaktował, mimo że przecież policja miała sprawdzać to codziennie. Birma czy Tajlandia pod względem ochrony przed koronawirusem były o wiele bardziej zorganizowane. Chciałbym tam odbywać kwarantannę... - mówi pani Kasia.
Podobną historię opowiada pan Andrzej, który w sobotę wrócił do Polski z Gruzji.
- Lądowałem na Okęciu. Do samolotu przyszli żołnierze WOT. Mieli na sobie zwykłe mundury i jedynie maseczki. A skąd mam wiedzieć w ilu samolotach wcześniej byli? Wypełnialiśmy karty lokalizacyjne, a oni po kolei mierzyli temperaturę jakimiś niezbyt nowymi termometrami. Później wypuścili nas z samolotu i tyle... Chciałem się dopytać, co dalej, czy mam się gdzieś zbadać itp., ale nikt nie potrafił mi powiedzieć - wspomina mężczyzna.
- Mieszkam w Łodzi i musiałem się tam dostać, a nie miałem żadnego samochodu. Pojechałem pociągiem, ale postanowiłem sam zrobić sobie kwarantannę. Chociaż w krajach wschodnich na razie nie ma oficjalnie wielu przypadków koronawirusa, to bardziej wynika to z braku testów niż braku zakażonych. Wsiadłem do przedziału, w którym nie było nikogo. Wiele osób po wyjściu z lotniska poszło jednak w różnych kierunkach. Tak naprawdę, jeśli ktoś zakaził się koronawirusem, to potem go roznosił...
- dodaje.
Po przyjeździe do Łodzi pan Andrzej poszedł wykonać test na koronawirusa. Pierwszy wynik był niejednoznaczny, dlatego mężczyzna został poddany kolejnemu badaniu i czeka na jego rezultat.
- Aktualnie jestem w domu na kwarantannie. Mimo tego nie miałem żadnej kontroli ani telefonów z sanepidu czy policji - mówi pan Andrzej.
I dodaje: - Dla odmiany w Gruzji widziałem, jak po przylocie samolotu podjeżdża karetka z lekarzami w mundurach, którzy są przygotowani na ewentualnych zakażonych koronawirusem. A tymczasem w Polsce pod samolot podjechał zwykły busik z jakimś panem w masce.