Koronawirus dopadnie nawet 60 mln Niemców. A ilu Polaków? Bądźmy poważni i roztropni. Wszyscy. Starzy i młodzi
A może by jednak nie dawać tych dwóch miliardów złotych rządowej telewizji oraz radiu? Może na razie nie wypłacać emerytom arcywyborczej trzynastki? Może poszukać oszczędności w żyjących na bajecznym wypasie „narodowych” instytucjach i zarządach spółek? I pilnie zainwestować te pieniądze w ochronę zdrowia? Co ważniejsze: ludzkie życie czy przytupy przy Zenku, urbanopodobna propaganda i rozbijanie się „biało-czerwonym” jachtem po Bermudach?
Brzmię populistycznie? Ależ wszyscy słyszeliśmy, jak kanclerz leżących za dość wąską dziś rzeką Niemiec, polityk wielce doświadczona i raczej poważna, stwierdziła sucho, iż koronawirusem zarazi się nawet 60 mln Niemców. Liczę szybko, że w takim razie, bez wynalezienia skutecznego remedium, przy obecnej śmiertelności, umrze dwa miliony sąsiadów. To jak będzie w Polsce?
Z jednej strony żywię niezrozumiałą (na tle doświadczenia i wiedzy człeka w wieku średnim) nadzieję, że uda nam się uniknąć scenariusza a la dżuma, z drugiej odnoszę wrażenie, że z koronawirusem jest w Polsce jak ze smogiem: wiele obszarów uważało się za kurorty o przeczystym powietrzu, dopóki nie ustawiono tam mierników zanieczyszczeń...
Niemcy masowo badają obywateli i wykrywają wielokrotnie więcej przypadków zarazy niż my. Racjonalne wydaje się więc podejrzenie, że relatywnie nieduża liczba (oficjalnie) zarażonych nad Wisłą nie jest efektem wzorowych procedur wdrożonych przez rząd i niespotykanej w Układzie Słonecznym odpowiedzialności społeczeństwa, lecz istnienia ciemnej liczby niewykrytych nosicieli. To z kolei jest pochodną skąpej liczby testów. Jak duża/wielka jest owa ciemna liczba?
Odniesienia do Niemiec wydają się zasadne (czemu miałyby nie być?), trzeba więc brać pod uwagę scenariusz zarysowany przez Angelę Merkel. Za ujawnienie go kanclerz Niemiec bywa krytykowana - wypowiedzi ważnych osób publicznych potrafią wzbudzić panikę.
Sądzę, że Merkel faktycznie chciała społeczeństwem wstrząsnąć - nie po to jednak, by ludzie wykupili w weekend roczne dostawy makaronu, ryżu i papieru toaletowego, tylko po to, by każdy bez wyjątku wziął sobie do serca nakazy i zalecenia lekarzy i służb sanitarnych. Bo tylko wówczas - może - uda się odsunąć czarny scenariusz i zastąpić go jakimś bardziej kolorowym; nie napiszę „tęczowym”, bo zaraz odezwie się biskup podejrzanie na tym zafiksowany, choć - zwłaszcza w obecnej sytuacji - winien się fiksować na czymś innym; np. przekonywaniu ludu, że modły w domu będą przez Pana Boga tak samo słyszalne jak te w zatłoczonym kościele; a może nawet lepiej...
Clou wypowiedzi Angeli Merkel jest to, że my wszyscy możemy tylko odsuwać rozprzestrzenianie się wirusa w czasie. Tylko - i aż. Mądrze opóźniając rozwój epidemii dajemy naukowcom czas na znalezienie remedium, a przede wszystkim - nie dopuszczamy do sytuacji, w której miliony chorych zjawią się - równocześnie - w szpitalach i przychodniach. To dramatycznie podniosłoby śmiertelność, i tak już agresywnego, wirusa.
Widziałem, co działo się pod drzwiami mojej przychodni w szczycie sezonu grypowego, gdy u lekarzy rodzinnych zaczęło się stawiać po 100 chorych dziennie. Przy tym 99 proc. z nich nie wymagało hospitalizacji, ani tym bardziej podłączenia do respiratora.
Opóźniajmy zatem, minimalizujmy ryzyko. Bądźmy odpowiedzialni. Wszyscy. Kiedy słyszę starszych perorujących, że wirus to ściema, nie taką pandemię przeżyli i w związku z tym będą żyć jak zawsze, to im opowiadam o konsekwencjach takiego podejścia we Włoszech. Jak słyszę młodych śmiejących się, że jest koronalaba, więc będą się spotykać w klubach i na domówkach, bo w ich wieku śmiertelność jest nikła („najwyżej odchoruję i luz”), to brutalnie pytam: „Czy chcesz mieć na sumieniu zgon swoich dziadków?”.
Polski rząd postępuje dość roztropnie. Jednocześnie wie, że bez właściwych postaw i zachowań społecznych czeka nas wariant włoski. Powinien przy tym przyznać, że w owej ekstraordynaryjnej sytuacji potrzebuje pieniędzy, których w „zrównoważonym budżecie” nie ma. I natychmiast ściąć wydatki znacznie mniej pilne - po to, by zakupić wybitnie niezbędne rzeczy, choćby szybkie testy, ale też - respiratory.
Bo, niestety, na pewno będą potrzebne.