Koronawirus uderza w szkoły. Jak wygląda praca w czasach pandemii?
Strach przed zakażeniem i śmiercią, przytłaczająca obawa o postępy edukacyjne uczniów, nadmiar obowiązków nakładanych na pracowników administracji i obsługi oraz niemoc dyrektorów w kwestii podejmowania samodzielnych decyzji – tak wyglądają toruńskie szkoły w ósmym miesiącu trwania pandemii koronawirusa. Wielu ludzi oświaty ma bolesne przekonanie, że państwo igra z ich życiem.
Po śmierci 44-letniej nauczycielki ze Szkoły Podstawowej w Osieku nad Wisłą nikt już nie wierzy, że w placówkach oświatowych jest bezpiecznie. Covid-19 zabił pełną życia i optymizmu, uwielbianą przez uczniów kobietę. To zdarzyło się zaledwie 22 km od Torunia. A to oznacza, że zagrożenie jest prawdziwe, namacalne i bliskie.
Mimo to trudno znaleźć nauczyciela, który przedstawiając się imieniem i nazwiskiem opowie o swoich obawach, strachu i niepewności. Co by na to powiedział dyrektor, co uczniowie i ich rodzice? Padłby przecież zarzut o stawianie szkoły w złym świetle. Kiedy jednak gwarantujemy anonimowość, rozmawiać jest znacznie łatwiej. O swoich lękach mówi między innymi Izabela, nauczycielka w klasach jeden-trzy w dużej toruńskiej podstawówce.
- Chciałabym, żeby mi eksperci z ministerstwa edukacji powiedzieli, jak dokładnie mam pracować w czasach pandemii, bo tego nie wiem. Jak mam zachować dystans społeczny, kiedy muszę nauczyć dzieci pisać i czytać? Jak mam nie pochylić się nad małym Stasiem czy Frankiem, którym nie idzie łączenie literek – pyta Izabela. - Bardzo trudno jest upilnować maluchy, by wciąż miały maseczki na buziach i dezynfekowały ręce. Zresztą u nich zakażenia najczęściej bywają bezobjawowe więc o tym, że któreś było chore dowiem się, gdy sama zachoruję. A tego bardzo bym nie chciała.
Chciałabym, żeby mi eksperci z ministerstwa edukacji powiedzieli, jak dokładnie mam pracować w czasach pandemii, bo tego nie wiem. Jak mam zachować dystans społeczny, kiedy muszę nauczyć dzieci pisać i czytać?
Dotrwać do emerytury
W szkołach w Toruniu raczej nie brakuje płynów dezynfekcyjnych i mydła. Gorzej jest z zapałem do korzystania z wszystkich tych rzeczy, który z czasem coraz mocniej przygasa. Nikt już z taką starannością nie myje klamek, nie odkaża toalet i nie wietrzy pomieszczeń. Woźne i sprzątaczki są wykończone nadmiarem dodatkowych obowiązków. O tym, jak wygląda codzienna praca opowiada nam Krystyna, pracownica działu obsługi w jednej z dużych toruńskich podstawówek.
- Jest bardzo ciężko, a kiedy wracam do domu po pracy dosłownie padam z nóg. Do moich zadań wcześniej z grubsza należały dyżury w portierni, sprzątanie sal, korytarzy, toalet i dbanie o zielone otoczenie budynku szkoły – wylicza Krystyna. - Teraz czasami robię też za „agatkę”, która przeprowadza dzieci przez ulicę, otwieram bramę, gdy przyjeżdżają z towarem do kuchni czy po śmieci, a przede wszystkim cały dzień biegam po piętrach, żeby dezynfekować ławki, poręcze, toalety. W grudniu jedna z koleżanek odchodzi na emeryturę i dyrektorka nam już zapowiedziała, że będziemy musiały przejąć jej obowiązki, bo miasto zakazało jej zatrudniać nowe osoby. Jakoś nie bardzo sobie to wyobrażam.
Katarzyna, nauczycielka matematyki w klasach cztery-osiem tak mówi o swojej pracy w czasach pandemii.
- Mam 56 lat i marzę tylko o tym, by dotrwać do emerytury. Nie wiem, czy tak się stanie, bo mam nadciśnienie i początki cukrzycy, czyli tzw. choroby współistniejące – opowiada Katarzyna. - Przed pójściem na zwolnienie powstrzymuje mnie tylko troska o dzieciaki z ósmych klas i ich egzamin końcowy. Najpierw odbił się na nich strajk nauczycielski, potem nauczanie zdalne, a teraz – gdybym wzięła L-4 – miałyby matematykę nie wiadomo z kim. Nie chcę ich na to narażać.
Wątpliwa autonomia
W połowie sierpnia, kiedy ogłaszano zasady dotyczące stacjonarnego funkcjonowania szkół w czasach pandemii, wielu bało się ciężaru odpowiedzialności. Wówczas mówiono o tym, że to dyrektorzy placówek oświatowych w porozumieniu z sanepidem i organem prowadzącym będą decydować o formie nauczania. Z dużym naciskiem na dwa słowa: „dyrektorzy” i „decydować”. Jeśli będzie taka potrzeba płynnie przejdą w tryb hybrydowy czy zdalny. Tyle z teorii. Rzeczywistość okazała się o wiele bardziej skomplikowana. O swoich przejściach opowiada nam anonimowo jeden z dyrektorów dużej toruńskiej podstawówki.
- Po ponad trzech tygodniach stacjonarnej nauki okazało się, że u jednego z moich uczniów potwierdzono zakażenie koronawirusem. Oczywiste było, że on, jego klasa i nauczyciele, którzy mieli z nimi lekcje pójdą na kwarantannę. Uważałem jednak, że izolacją należy skierować też wszystkie klasy od czwartej do ósmej, bo ich uczniowie potencjalnie narażeni byli na kontakt z zakażoną osobą. To ja w końcu wiem najlepiej, w jakich przestrzeniach wspólnych młodzież się z sobą styka – opowiada nam dyrektor. - Wystąpiłem do sanepidu z prośbą o zgodę na nauczanie zdalne we wszystkich klasach od czwartej do ósmej. Nie wiem, czy w ogóle przeczytali moje pismo, ale wiem na pewno, że żadnego z przytoczonych argumentów nie uwzględnili. Na kwarantannę poszła tylko klasa zakażonego ucznia. Taka jest właśnie ta dyrektorska autonomia.
Dodatkowe rygory
Sytuacja zmusiła grona pedagogiczne do szukania niekonwencjonalnych rozwiązań. Izabela Ziętara, dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 4 z Oddziałami Dwujęzycznymi przy ul. Żwirki i Wigury w Toruniu przeorganizowała cały plan zajęć. Wejścia do budynku rozpoczynają się od godz. 7.30 (co kwadrans wchodzą kolejne klasy), a w pokoju nauczycielskim wisi harmonogram obciążenia boisk (żeby się nie gromadzić). Wszystko po to, by dzieci jak najmniej stykały się ze sobą. Obiady wydawane są w kilku turach, dzieci siadają przy stolikach zawsze w tym samym składzie osobowym.
- Te dodatkowe obostrzenia i wewnętrzne procedury w razie zakażenia pozwolą nam wyłączyć z nauki stacjonarnej jedną, dwie klasy, a nie całą szkołę – mówi Izabela Ziętara.
Od poniedziałku Szkoła Podstawowa nr 24 przy ul. Ogrodowej w Toruniu jest zamknięta. Powodem jest gwałtowny wzrost zakażeń koronawirusem wśród uczniów i kadry pedagogicznej. Kiedy jeszcze placówka normalnie pracowała, z przestrzeganiem rygorów było różnie. Tak opowiadała nam o tym Ewa Wronkowska, dyrektorka „dwudziestej czwartej”.
- Przeszłam się po korytarzach, żeby zobaczyć jak uczniowie stosują się do obowiązku noszenia maseczek. Wiele dzieci ich nie miało. Gdy pytałam czemu odpowiadały, że zapomniały, zgubiły… - relacjonuje. - Powiedziałam im wówczas, że właśnie tworzę listę osób, które będą kilka razy dziennie wyprowadzały mojego psa oraz każdego dnia odwiedzały moją 84-letnią mamę. Trzeba jej zrobić zakupy, ugotować, posprzątać. Dzieciaki patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Powiedziałam im, że robię to na wypadek, gdybym przez nieodpowiedzialność innych znalazła się w kwarantannie i nie mogła wykonywać swoich obowiązków. Nie wiem, czy dotarło, ale niektórzy uczniowie byli pod wrażeniem moich słów.
Deklaracje głupoty
W szkołach mają jeszcze inny problem. Jest grupa rodziców – wcale niemała – która buntuje się przeciwko rygorom sanitarnym. Składają u dyrektorów deklaracje z brakiem zgody na stosowanie maseczek, mierzenie temperatury i w razie konieczności – umieszczenie w izolatorium. Powołują się przy tym na prawa zagwarantowane m.in. w Konstytucji. Takie deklaracje dostępne są w internecie i rodzice z nich korzystają. Niemal w każdej toruńskiej szkole złożono ich po kilka.
- Od jednej z mam, która złożyła w sekretariacie krążącą w internecie deklarację o tym, że nie zgadza się na pobyt swojego dziecka w izolatorium, mierzenie temperatury oraz noszenie maseczki, dostałam też elaborat na trzy strony A4, w którym udowadnia, że koronawirus to bzdura. Powołując się na rzekome autorytety naukowe udowadnia mi, że Covid-19 nie istnieje, że jest to wymysł, nic więcej – mówi Ewa Wronkowska.
Z podobnym podejściem spotkał się Grzegorz Bortnowski, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 8 na toruńskim Rubinkowie.
- Dwoje rodziców zakwestionowało wszystkie antycovidowe obostrzenia powołując się przy tym na łamanie praw obywatelskich. Przez e-dziennik odpowiedziałem im, że nadrzędnym prawem wszystkich pozostałych jest to, by mieli zapewnione bezpieczeństwo, a te rygory tylko temu służą. To na razie ucięło dalszą dyskusję – relacjonuje Grzegorz Bortnowski. - Pamiętajmy, że szkoła jest także zakładem pracy, w moim przypadku zatrudniającym 100 osób, którym muszę zapewnić bezpieczeństwo. I to jest dla mnie kluczowe.
Od poniedziałku wszystkie szkoły średnie w czerwonych strefach pracują zdalnie. W podstawówkach czekają, by rząd i wobec nich podjął taką samą decyzję.
Od jednej z mam, która złożyła w sekretariacie krążącą w internecie deklarację o tym, że nie zgadza się na pobyt swojego dziecka w izolatorium, mierzenie temperatury oraz noszenie maseczki, dostałam też elaborat na trzy strony A4, w którym udowadnia, że koronawirus to bzdura
Związek Nauczycielstwa Polskiego do premiera
ZNP w liście skierowanym do premiera Mateusza Morawieckiego stwierdza, że mimo gwałtownego wzrostu zachorowań na Covid-19 w ostatnich tygodniach, rosnącej liczby szkół pracujących zdalnie lub hybrydowo i tragicznych informacji o śmierci nauczycieli z powodu koronawirusa, „rząd nie przedstawił żadnej strategii dotyczącej ochrony zdrowia ponad 4,5 mln uczniów i 600 tysięcy nauczycieli oraz pracowników oświaty”. ZNP wnioskuje do szefa rządu o zmniejszenie liczebności klas, rozszerzenie kompetencji dyrektora szkoły/placówki w kwestii podjęcia decyzji o czasowym nauczaniu w formie zdalnej lub hybrydowej (z pominięciem sanepidu), automatyczne przechodzenie na nauczanie zdalne szkół w czerwonych strefach, zwiększenie nakładów finansowych na oświatę ze względu na rosnące koszty utrzymania szkół w okresie pandemii, czy doposażenie szkół w środki czystości i dezynfekcji.
Żądamy bezpiecznych warunków nauki i pracy w szkołach, przedszkolach i placówkach oświatowych. Edukacja jest ważna, ale zdrowie i życie milionów uczniów i nauczycieli jest najważniejsze. Obowiązkiem państwa jest zapewnienie bezpiecznych warunków nauki i pracy uczniom, nauczycielom i pracownikom oświaty! Dlatego stanowczo domagamy się od rządu zapewnienia bezpiecznych warunków kształcenia w czasie pandemii” – czytamy w liście.