[KORUPCJA W II RP] Od dojlidzkiej do drożdżowej. Afery finansowe na szczytach władzy w II RP
Korupcja i nepotyzm elit politycznych stanowiły poważny problem II RP. Sanacyjnym rządom, mimo szumnych deklaracji, nie udało się ukrócić tych patologii - było wręcz przeciwnie
Głównymi przyczynami obecnego stanu rzeczy w Polsce - to jest nędzy, słabizny wewnętrznej i zewnętrznej - były kradzieże pozostające bezkarne. Ponad wszystkim zapanował w naszym kraju interes jednostki i partii, zapanowała bezkarność za wszelkie nadużycia i zbrodnie” - grzmiał w przemówieniu do klubów poselskich Józef Piłsudski tuż po zamachu stanu, 29 maja 1926 r. I zapewniał: „Wydałem wojnę szujom, łajdakom, mordercom i złodziejom i w tej walce nie ulegnę”.
Słowa Marszałka stanowiły oficjalne credo obozu sanacyjnego. Populistyczne hasło „rewolucji moralnej” - rzucone dla usprawiedliwienia użycia brutalnej siły przeciwko demokratycznie wybranemu rządowi - z pewnością trafiało w oczekiwania sporej części społeczeństwa.
W istocie doniesienia o aferach korupcyjnych, wykrywanych na wszystkich szczeblach administracji państwowej i wojska, były chlebem powszednim dla czytelnika gazet w demokratycznej II RP. O skali tego patologicznego zjawiska najlepiej świadczy surowość sankcji, jakie przewidywano za korupcję. Według obowiązującej w latach 1921-1923 ustawy za „przestępstwa popełnione z chęci zysku” funkcjonariusz państwowy mógł otrzymać karę śmierci. Tym samym zasadom podlegali wojskowi. Z tym że - o ile sądy cywilne rzadko orzekały najwyższy wymiar kary w stosunku do nieuczciwych urzędników - to wojskowe nie okazywały litości. Tylko w 1922 r. rozstrzelano przeszło 80 nazbyt chciwych oficerów i szeregowych. Tych drakońskich środków mogli się obawiać raczej tylko „zwykli śmiertelnicy”. Politycy, tak jak i we współczesnych realiach, o ile w ogóle ponosili odpowiedzialność za swoje nadużycia, to raczej tylko symbolicznie. Zmuszani byli do dymisji, do złożenia mandatu poselskiego lub przesuwano ich na inne stanowisko, a niecne uczynki dyskretnie zamiatano pod dywan.
Ekipa sanacyjna podkreślała, że jej podstawowym celem jest walka z demoralizacją życia publicznego. W praktyce jednak jedyną „dobrą zmianą”, jakiej w tej materii dokonali, było zastąpienie patologicznych układów i ich beneficjentów innymi - tymi z własnych szeregów. W kręgach okołowojskowych powstała grupa ludzi nazywanych przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza „czwartą brygadą”. Należeli do niej karierowicze i szemrani biznesmeni, takie Dyzmy, którzy swą prosperity zawdzięczali koneksjom rodzinno-towarzysko-biznesowym. Słowem, zmieniło się wiele, a jakoby nic.
By nie pozostać gołosłownym, przytoczmy tu kilka przykładów mniejszych i większych skandali korupcyjno-finansowych z dwudziestolecia. Niektóre nigdy nie zostały należycie nagłośnione.
Gang Witosa
Do połowy lat dwudziestych niezwykle ważną rolę w polskiej polityce odgrywało PSL „Piast”. Jego ówczesny prezes Wincenty Witos do czasu przewrotu majowego trzykrotnie obejmował stanowisko premiera. Zasłużeni działacze chłopskiej partii często zasiadali na stołkach ministerialnych, a także obsadzali wiele kluczowych urzędów. Niestety, przy okazji pełnienia tych obowiązków nadzwyczaj często pojawiali się w raportach Najwyższej Izby Kontroli.
Na jesieni 1921 r. NIK, w osobie urzędnika do zleceń specjalnych Mieczysława Dębskiego, badała donos na posła PSL Franciszka Bardla. Według informacji podanych przez „życzliwego” podczas pełnienia funkcji ministra rolnictwa w latach 1919-1920 miał on niezwykle hojnie obdarować ziemią, nadawaną w czasie reformy rolnej, delegację z Mikluszowic - swojej rodzinnej wsi. Dębski, po krótkim rekonesansie w sejmowych kuluarach, udał się do tej starej małopolskiej osady. Trafił na miejscową plebanię i zaczął wertować księgi parafialne. Rozrysował drzewo genealogiczne Bardla. I wtedy wszystko stało się jasne. Beneficjentami decyzji ministra były osoby z jego najbliższej rodziny. Po powrocie do Warszawy Dębski poinformował o wynikach śledztwa Antoniego Anusza, wtedy ważnego działacza PSL. Ludowcy w tym wypadku zachowali się akuratnie. Zmusili Bardla do zrzeczenia się mandatu posła i wykluczyli go ze wszystkich funkcji partyjnych. Były minister na zawsze wycofał się z życia publicznego.
Kolejna sprawa, w którą zaangażowani byli „witosowcy”, dotyczyła zamieszania wokół sprzedaży i parcelacji olbrzymiego majątku Dojlidy pod Białymstokiem. Jego pierwotna właścicielka hr. Zofia Rydygier nie wróciła po I wojnie światowej do Polski. A ponieważ nie miała i nie chciała otrzymać polskiego obywatelstwa, to w myśl ówczesnego prawa musiała sprzedać swój majątek. Las kupił od niej żydowski kupiec Naum Cuker, a resztę nabył w 1921 r. Polsko-Amerykański Bank Ludowy i jego spółki córki. Udziałowcami tego ostatniego byli liczni posłowie PSL „Piast”. Co więcej, ludzie z tej partii sprawowali z ramienia państwa nadzór nad ową transakcją. Podlegała ona bowiem monitorującemu reformę rolną Głównemu Urzędowi Ziemskiemu, na czele którego stał prominentny działacz ludowców Władysław Kiernik. On i jego zastępca Józef Mikulski tak pokierowali tą sprawą, że została ona rozpatrzona w ekspresowym tempie, z pominięciem mnóstwa formalności. W efekcie Polsko-Amerykański Bank Ludowy nabył olbrzymi majątek po bardzo korzystnej cenie 75 mln marek polskich. Jednak wielka peeselowska familia chciała się obłowić jeszcze bardziej. W związku z tym, łamiąc prawo zabraniające spekulacyjnego handlu ziemią nabytą w wyniku reformy rolnej, podzieliła majątek Dojlidy na mniejsze parcele i sprzedawała je okolicznym rolnikom po cenie dwadzieścia razy wyższej niż koszt zakupu. O sprawie wkrótce zrobiło się głośno w prasie. Dlatego też bank, by wyciszyć medialny szum, zaczął pozbywać się działek „jedynie” z ośmiokrotnym przebiciem. Jednak dla chłopów były one i tak stanowczo za drogie. Więc w końcu, znów pod życzliwym nadzorem Urzędu Ziemskiego, bankierzy sprzedali całe dojlidzkie dobra, zupełnie wbrew idei reformy rolnej, księciu Jerzemu Rafałowi Lubomirskiemu za 160 mln polskich marek. Zrobili złoty interes. „Dojlidzka operacja” - przeprowadzona właściwie w gronie ludowców, z wielokrotnym naruszeniem prawa - nie uszła uwadze NIK. Raport izby dotyczący tych machinacji został odczytany w Sejmie 4 kwietnia 1922 r., wywołując falę oburzenia na sali plenarnej. Po wystąpieniu prezes NIK Jan Żarnowski usłyszał od posłów PSL obelgi i groźby. Co ciekawe, cała afera zakończyła się jedynie dymisją Władysława Kiernika ze stanowiska prezesa Głównego Urzędu Ziemskiego. Reszta zaangażowanych w proceder osób pozostała bezkarna.
Niedługo potem, w 1923 r., Witos po raz drugi stanął na czele rządu koalicyjnego. Jego ludzie znów „okopali się” na strategicznych pozycjach w administracji, m.in. w Lasach Państwowych. Oto jaki był tego efekt. Oddajmy głos kontrolerowi NIK Mieczysławowi Dębskiemu:
„W Małopolsce Wschodniej, kto miał jakieś stosunki w sferach poselskich, a osobliwie wśród witosowców, zawierał z dyrekcją Lasów Państwowych we Lwowie umowę kupna drewna. Nabywcy nie mieli nawet czasu na sprecyzowanie, gdzie znajduje się przez nich nabywana masa drewna. Wystarczyło określenie 300-400 tys. metrów sześciennych w lasach grawitujących do takiej to linii kolejowej. Doznawało się wrażenia, że to stada sępów rzuciły się na te nieszczęsne lasy. Każdy tam bowiem był czystej krwi handlowcem i za pieniądze pożyczone od Żydów zakładał spółki drzewne »ludowe« - i nie wątpił, że w najbliższym czasie, pod auspicjami Witosa i jego adherentów, zrobi olbrzymią fortunę, słusznie mu należną za jego ideowość”.
W odpowiedzi na interpelację w sprawie rabunkowej gospodarki leśnej NIK zebrała wiele danych, jednak by naszkicować pełen obraz patologii, kontrolerzy potrzebowali dużo czasu. Witos, wytrawny polityczny gracz, wiedział o tym. Dlatego sprawił, by mieli oni na zbadanie sprawy i przedstawienie wniosków jedynie dwa tygodnie. W umówionym terminie wspomniany już Mieczysław Dębski dostarczył zgromadzone dowody nadużyć do Sejmu. Przy okazji spotkał się nawet osobiście z prezesem ludowców. Ostatecznie całemu śledztwu z gracją ukręcono łeb. Raport NIK trafił do jakiejś sejmowej komisji i rozmył się w niebycie.
Podejrzany samosąd
Głównym bohaterem i ofiarą jednego z najbardziej tajemniczych skandali finansowych II RP był Hubert Linde. Galicjanin, prawnik, od końca XIX w. związany zawodowo z pocztą, żołnierz I Brygady, wydawał się wzorowym urzędnikiem. To on jako minister poczt i telegrafów budował system pocztowy odrodzonej Polski. Po odejściu z rządu prezesował Pocztowej Kasie Oszczędności (PKO) - instytucji bankowej żywcem przeniesionej do nas z Austrii. Jednak w 1925 r. jego dalsza kariera w administracji została gwałtownie przerwana. Po kontroli NIK, wykonanej z polecenia Rady Ministrów, powstał raport, który wskazywał liczne nadużycia w PKO. Oto co pisał o sprawie Dębski:
„Zebrałem bardzo dużo materiału mocno obciążającego Lindego. Dla mnie nie ulegało wątpliwości, że poza bratem Lindego [Marianem], wiele osobistości, będących wtedy u szczytu władzy w Polsce, ciągnęło z nadużyć Lindego korzyści osobiste. Sprawa Lindego została przekazana do sądu wraz z całym materiałem zgromadzonym przez NIK.
Prokurator Kazimierz Rudnicki oskarżał niezmiernie miękko i wcale nie jestem pewien, czyby się proces nie zakończył uwolnieniem od kary oskarżonego, gdyby nie zdumiewający fakt, że Linde, w drodze powrotnej z sądu do domu [17 kwietnia 1926 r.], został zastrzelony na ulicy przez jakiegoś osobnika. Linde zapowiedział, że na drugi dzień w swym ostatnim słowie poczyni niesłychane rewelacje co do osób, które go rzekomo zmuszały do popełniania nadużyć.”
Owym strzelającym osobnikiem był 36-letni st. sierż. Wacław Trzmielewski, zawodowy żołnierz sanitariusz. Tłumaczył później, że zabił Lindego, by samemu „wymierzyć sprawiedliwość” aferzyście, ponieważ „sąd wyraźnie chciał go uniewinnić”. Mało kto dawał wiarę jego wyjaśnieniom. Przełożeni z wojska uważali, że ów osobnik był wybitnie podejrzany. „Jest rzeczą nie do pomyślenia - mówił pewien pułkownik, który miał do czynienia z Trzmielewskim - by człowiek tego typu mógł popełnić zabójstwo inaczej, jak nie w tym celu wynajęty przez kogoś, komu specjalnie zależało na zamknięciu ust Lindemu”.
Tuż po morderstwie w 1926 r. nikt nazbyt zawzięcie nie badał, komu mogło zależeć na definitywnym uciszeniu byłego ministra. Zostanie to już chyba po wsze czasy tajemnicą.
Pazerny teść
Sanatorzy domagali się „rewolucji moralnej”. Na początku swych rządów energicznie się do niej zabrali. Wyrazem ich troski o poprawę jakości życia publicznego było utworzenie na jesieni 1926 r. komisji nadzwyczajnej do walki z nadużyciami naruszającymi interesy państwa. Na jej czele postawiono Mieczysława Dębskiego, doświadczonego urzędnika NIK. Choć powstała ona na specjalne życzenie Marszałka, to większość jego obozu patrzyła na tę instytucję niechętnie. Kontrole przez nią prowadzone „deptały po odciskach” zbyt wielu ważnym lub dobrze ustosunkowanym ludziom w państwie, łącznie z prezydentem Ignacym Mościckim, by mogły długo przetrwać. Zlikwidowano ją już na jesieni 1928 r. z polecenia premiera Kazimierza Bartla, który nie ukrywał przed Dębskim, że jego działalność „jest dla niego przyczyną wielu kłopotów i nieprzyjemności”. Te ostatnie z pewnością spotkały pierwszego ministra po tym, jak na polecenie szefa nadzwyczajnej komisji aresztowano niejakiego Pawłowskiego - naczelnika zaopatrzenia w dyrekcji kolejowej we Lwowie, prywatnie teścia syna prezydenta. Oto jak sprawę wspominał Dębski:
„Dostałem na Pawłowskiego zażalenie, że przy dostawach wymusza łapówki. Jako skrupulant prowadził rachunki pobranych łapówek i opracował szczegółowy cennik prowizji na każdy rodzaj kupowanych artykułów. Cały ten materiał został znaleziony podczas rewizji, bądź w domu, bądź w jego biurku w gabinecie, przez sędziego śledczego do spraw szczególnej wagi dr. Aleksandra Linderta, który choć Galicjanin, zachowywał się świetnie, mimo mnóstwa spotykających go przykrości ze strony lwowskich władz przełożonych [...]”.
Co ciekawe, mimo tych jednoznacznych dowodów sąd przysięgłych we Lwowie uniewinnił Pawłowskiego. Prokurator, który oskarżał go na procesie, nie potrafił zrobić właściwego użytku z zebranych przez Linderta dowodów. Pozostaje nam domniemywać, co stało za jego niemocą.
BBWR na drożdżach
Stefan Starzyński to postać uważana przez większość Polaków, całkiem zresztą słusznie, za bohatera. Jednak miał on w swoim życiorysie także mało chwalebne epizody. W 1932 r. piastował funkcję wiceministra skarbu. Odpowiedzialny był m.in. za wydawanie koncesji na produkcję drożdży. Dębski, w latach trzydziestych już dyrektor Departamentu I NIK, nieraz otrzymywał informacje, jakoby Starzyński wydawał te pozwolenia jedynie tym osobom, które obficie zasiliły kasę Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, takiej sanacyjnej niby-nie-partii władzy. Potrzebowała ona ciągle sporych funduszy na propagandę, a Starzyński, jako człowiek skuteczny, acz mało subtelny w doborze środków, wpadł na pomysł, by pozyskiwać je z łapówek.
Pewnego dnia w biurze Dębskiego zjawili się ludzie, którzy byli gotowi, pod przysięgą, złożyć zeznania obciążające przyszłego prezydenta Warszawy. Byli to dwaj biznesmeni - Henryk Przewłocki, właściciel majątku Mordy na Podlasiu, i Tadeusz Olpiński. Oto jak zapamiętał ich słowa Dębski:
Okazało się, że Przewłockiemu Starzyński kategorycznie odmówił wydania koncesji na produkcję drożdży, pomimo posiadania wszystkich obiektywnych danych do prowadzenia tego rodzaju fabrykacji. Przewłocki uzyskał formalny wyrok Najwyższego Trybunału Administracyjnego, do którego w trybie instancyjnym udał się ze skargą na decyzję ministerstwa Skarbu. Mimo że orzeczenie Trybunału było wyraźne, Starzyński kategorycznie odmówił honorowania go. Olpiński oświadczył mi, że wiadomo jest mu, że Starzyński posiada liczne kapitały w bankach szwajcarskich i że pochodzą one z łapówek […].
Dębski przekazał sprawę przełożonym. Raport o Starzyńskim trafił od razu na biurko ówczesnego premiera Aleksandra Prystora. Ten, zamiast zweryfikować treść dokumentu, nakazał wiceministrowi skarbu od razu pozwać Przewłockiego i Olpińskiego do sądu grodzkiego o oszczerstwo.
Oto jak wyglądał finał tzw. afery drożdżowej. Oddajmy głos Dębskiemu:
„Prokurator Sieroszewski, występujący jako oskarżyciel, pozwalał sobie, i to zbyt wyraźnie, terroryzować świadków obrony, co robiło złe wrażenie i zgoła nie napełniało wiarą w wymiar sprawiedliwości pod takimi auspicjami. […]
[21 grudnia 1932 r.] Olpiński dostał wyrok skazujący na kilkanaście miesięcy więzienia, a Przewłocki na kilkanaście miesięcy z zawieszeniem kary. […]
Muszę przyznać, że sprawa ta, ze względu na sposób prowadzenia przewodu sądowego, pozostawiła mi głęboki niesmak, pomimo że oskarżeni nie udowodnili stawianych Starzyńskiemu zarzutów łapownictwa. [...]”.
Podczas pisania artykułu korzystałem z fragmentów pamiętnika Mieczysława Dębskiego opublikowanych w kwartalniku „Karta” nr 91/2017. Całość jego wspomnień znajduje się w Archiwum PAN pod sygnaturą 22.
Mieczysław Dębski (1881-1950)
Z wykształcenia był inżynierem leśnikiem. W konspiracji niepodległościowej działał już jako nastolatek. W 1904 r. był współzałożycielem Polskiego Związku Ludowego. Następnie działał w Związku Walki Czynnej. W czasie wojny polsko-bolszewickiej służył w wojsku jako kanonier. Od 1921 r. pracował w NIK. Od 1925 r. stał na czele departamentu kontrolującego działania urzędów centralnych. Swoje wspomnienia, cytowane w artykule, spisał pod koniec lat 40.