Krachla, płynny owoc i kryniczanka
Napoje dzieciaki z biedniejszych rodzin same przygotowywały wodę sodową. Wystarczała szklanka, woda, soda oczyszczona i odrobina octu...
Zaproszono mnie kiedyś do „Piątki”, słynnego krakowskiego liceum numer pięć. Aula nabita była po brzegi, bo szkoły i jednostki wojskowe są najlepszymi dostawcami frekwencji. Starałem się nie nudzić, ale jednocześnie zainteresować słuchaczy egzotyką minionych czasów, bo - jak wierzę - każdy kiedyś dojdzie w swym życiu do pytania: „Jak to kiedyś było?” Opowiadałem więc o niegdysiejszych, dawno już nieżyjących nauczycielach, o nas, ówczesnych smarkaczach wbitych w granatowe mundurki. O sklepiku na rogu, do którego na wielkiej przerwie wyskakiwało się - nielegalnie! - po drożdżówki, po ślazowe cukierki, po landrynki i krachlę. „Wiecie, co to takiego krachla?” - zapytałem. Frekwencja jak jeden mąż - już nie mąż, prawdę mówiąc, bo szkoła z męskiej dawno zamieniła się w koedukacyjną - wrzasnęła, że nie wie. „Tak nazywaliśmy kiedyś oranżadę” - wyjaśniłem. A po zakończeniu spotkania usłyszałem od wydawcy moich książek: „Aleś pojechał z tą oranżadą! Oni nigdy czegoś takiego nie pili. Jakąś fantę, coca-colę, pepsi colę, tigera, owszem - ale nie oranżadę...”.
Przepadła więc krachla, przepadła nawet oranżada, źródło niegdysiejszej radości i ochłody. Jeszcze wiosna nie rozhulała się na dobre, a my już - po harcach na Błoniach, po wyprawach do Lasku Wolskiego - pędziliśmy do sklepiku Dzieci Marii przy Kraszewskiego, do sklepiku pana Skwirtniańskiego przy Lelewela, do budki pana Nowaka wtulonej na Salwatorze w mur klasztoru Norbertanek. Krachla wszędzie smakowała tak samo, wyśmienicie, zresztą pochodziła chyba z tej samej, prywatnej wytwórni. Pijąc ją, odczuwaliśmy taką samą rozkosz jak młodociany bohater „Samotnego białego żagla” Katajewa. Trzeba jednak przyznać, że nasze „orenżady” (tak się mówiło w Krakowie) nie pachniały fiołkami, tak jak pachniała gazowana woda fundowana chłopcu przez agenta Ochrany.
Rodzice krzywili się na nasz cudowny napój, przeciwstawiając mu przedwojenne lemoniady domowej produkcji, ba, nawet domowy kompot z rabarbaru, ciecz obrzydliwą, gęstą od rabarbarowych włókien. Między nami mówiąc, gdzieś przepadł wiosenny rabarbar, królujący niegdyś na targowiskach, chętnie jadany przez dzieci. Pokolenie dziadków mówiło o szprycerach, o orszadach. Nawet komputer nie zna tych słów i podkreśla je na czerwono, dlatego należy chyba wyjaśnić, orszada to napój z migdałów, a szprycer - woda sodowa z winem. Ba, niektórzy rzewnie wspominali nawet wytworny i kosztowny mazagran, napój raczej nie dla dzieci, bo złożony z kawy oraz koniaku, schłodzony kostkami lodu.
Pozostawała więc krachla i woda sodowa. Wiosną z zimowego snu budziły się uliczne saturatory, przewoźne źródełka wody zwanej gruźliczanką, a to dlatego, iż szklanki (nie było jeszcze plastikowych!) myto w małej ilości wody, która - jak powszechnie sądzono - nie była zmieniana przez wiele dni. Co bardziej ostrożni i nieco bogatsi chodzili z syfonami - trafiały się cudowne, jeszcze przedwojenne z niebieskiego szkła, oplecione metalową siateczką - do sodowiarni. Na Zwierzyńcu taka malutka wytwórnia wody sodowej mieściła się przy Filareckiej. A dzieciaki z biedniejszych rodzin same przygotowywały wodę sodową. Wystarczyła szklanka, trochę sody oczyszczanej i odrobina octu, aby powstał spieniony, musujący płyn.
Z czasem pojawiły się tak zwane autosyfony. Po napełnieniu ich wodą i wkręceniu naboju z dwutlenkiem węgla powstawała najprawdziwsza woda sodowa. I jeszcze był podpiwek, brunatne torfiaste kostki, które po ugotowaniu zamieniały się w coś pośredniego pomiędzy piwem a kwasem chlebowym, popularnym na północnym wschodzie Polski. I był „płynny owoc”, sok jabłkowy ze słynnego Tym-barku, i woda mineralna, nazywana „kryniczanką” nawet wtedy, gdy nie pochodziła z Krynicy. Kupowało się ją przy ulicy św. Jana. No i jeszcze szumiało, pachniało piwo, ale to już nieco inna historia...