Kraków (nie) chce do Austrii
Trzeba się pilnować. Urzędnicza nieuwaga może mieć opłakane skutki, wymownym przykładem wypuszczenie na torowiska Gdańska zabytkowego tramwaju z napisem „Danzig”. Ten z pozoru niegroźny akt promocji zsunął na miasto lawinę oskarżeń o antypolonizm, proniemieckość, wreszcie o to, że „Gdańsk chce do Niemiec”. Władze Krakowa powinny pilnie wyciągnąć z tego zdarzenia wnioski, bo jeśli TVP i inne rządowe centra mediowe zabiorą się za nas, to urządzą nam piekło i na początek zażądają Wawelu. W pierwszej kolejności należałoby specuchwałą usunąć z menu krakowskich restauracji wiener schnitzel, a z piekarni - weki i kajzerki.
Odkrywanie, że polskie miasta mają jakąś niepolską historię, idzie polskiej prawicy na szczęście bardzo opornie, ale czasu nie jest wcale tak dużo. Wprawdzie nieustannie jej uwaga koncentruje się na Wybrzeżu - bo Westerplatte, bo Muzeum II Wojny Światowej, bo Stocznia, bo Tusk - ale minie pierwszy września i w każdej chwili ktoś może odkryć, że Kraków Wolnym Miastem był na długo przed Gdańskiem (bo już po kongresie wiedeńskim). I wciąż trwa w niezdrowej fascynacji monarchią Austro-Węgierską, która nie tylko obecna jest w lokalnej literaturze, ale przebija z języka i zachowań.
Grożą nam więc nagłówki i paski w TVP Info „Kraków chce do Austro-Węgier”. Nieważne, że taki twór już nie istnieje, ale po pierwsze nie wymagajmy zbyt wiele od dziennikarzy, a po drugie - liczy się przekaz, że gdzieś chcemy, byle z dala od Polski. Bo te piszingery, te gulasze węgierskie, te strucle mamy wpisane w DNA.
Należałoby specuchwałą usunąć z menu krakowskich restauracji wiener schnitzel, a z piekarni - weki i kajzerki.
Nie przez przypadek przecież, gdy cesarz Franciszek Józef I przybył pod Wawel z wizytą - w 1880 roku, ale uwaga: 1 września, ta data nie może być zbiegiem okoliczności - witały go rozemocjonowane tłumy i bił dzwon Zygmunt. I do dziś konsumuje się te nazwane na cześć Kaisera Franza Josefa nieszczęsne bułki. Tutaj wszystko, co dobre, jest po wiedeńsku: jajka, sernik i architektura. Nawet linie kolejowe są austro-węgierskie, a niektórzy wciąż tęsknie wzdychają do lodów z Austropolu.
Strach myśleć, co będzie, gdy już narodowa telewizja pod rękę z narodową prawicą i rządem zaczną drapać te austriackie rany. Sznyclem każą nam nazywać mielonego, flizę - płytką, a fliziarza nie wiadomo kim, bo w Krakowie to my nawet nie wiemy, jak się w Polsce na niego mówi.
Innymi słowy, trzeba natychmiast tę tykającą CK bombę zacząć rozbrajać, bo może Jacek Majchrowski nie jest taką belką w oku rządu jak ostatnio prezydenci Gdańska, to jednak źdźbłem na pewno. Nie przepuszczą nam.
Błędów podkładającego się Gdańska popełnić nam nie wolno. U nas zamiast reklamować Twierdzę Kraków jako unikatowy zabytek, raczej należałoby wskazywać luki w jego ochronie i przypadki, gdy forty przeszły w dobre ręce polskich deweloperów. Skrót CK mógłby być rozwijany jako Cracovia Kraków, no bo przecież nikt nie uwierzy, że to inicjały znanego projektanta mody. Jako zaś koronny dowód wyparcia CK tradycji, warto eksponować nasze wiekopomne zasługi w tym, że na obwarzanki przestano mówić: precle.
Może wtedy bajoki z Warszawy się nie zorientują, co tu się tak naprawdę odaustriakowuje.