Krakowscy lekarze z intensywnej terapii walczą, by dać swoim pacjentom szansę na powrót do zdrowia. Na jeszcze jeden oddech
Mają za sobą ponad rok bardzo trudnej walki o życie pacjentów z COVID-19. Głębszy oddech łapią tylko poza murami szpitala. Pacjenci, których mają pod opieką, nie mają na to szans, ich płuca tak bardzo są wymęczone chorobą. Lekarze i pielęgniarki z intensywnej terapii Szpitala Wojskowego w Krakowie mówią zgodnie: pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami. Mimo że czasami już brakuje sił, nadal walczą, by dać swoim pacjentom szansę na powrót do zdrowia oraz normalności. Szansę na jeszcze jeden oddech…
Głębszy oddech
Anna Włudarczyk kończy kolejny dyżur na oddziale intensywnej terapii. Gdy wychodzi ze Szpitala Wojskowego w Krakowie, łapie głębszy oddech. Lekarka od ponad roku codziennie walczy o to, żeby pacjenci z COVID-19 mogli zrobić to samo: jak najszybciej opuścić szpitalne mury i móc wpuścić do wymęczonych przez chorobę płuc nieco tlenu. Ale nie tego z respiratora, pod którym leżeli kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt dni.
Większość tego czasu przespali, ponieważ zostali zaintubowani: do ich tchawicy medycy wprowadzili specjalną rurkę, połączoną z respiratorem, wspomagającym pracę układu oddechowego. Nie było z nimi kontaktu, ponieważ dostali leki znieczulające. Gdyby nie one, bardzo by się męczyli, współpraca z respiratorem byłaby trudniejsza, doświadczaliby bólu. Dopiero gdy stan pacjentów się poprawia, powoli są wybudzani. Nie wszyscy...
- Czasami życia chorego nie da się uratować. W obecnej, wiosennej fali, nie mieliśmy jeszcze zbyt wielu niepowodzeń, ale ta bitwa dopiero się rozpoczyna. Z jesiennej pamiętam około czterdziestoletniego pacjenta, który zmarł, a wydawało nam się, że udało się go wyleczyć. Wyniki mężczyzny z dnia na dzień były coraz lepsze, ale w pewnym momencie nagle jego stan się pogorszył. Nie pomogła długa reanimacja. Okazało się, że doszło u niego do ciężkiej zatorowości płucnej. Nic nie mogliśmy zrobić - rozkłada ręce Anna Włudarczyk.
Jest specjalistką chorób wewnętrznych, w trakcie specjalizacji z anestezjologii i intensywnej terapii. W Szpitalu Wojskowym w Krakowie pracuje od grudnia 2019 roku. Do zespołu, który jest kierowany przez prof. Wojciecha Szczeklika, dołączyła zatem na kilka miesięcy przed tym, jak w Polsce potwierdzono pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem.
- Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Potężną siłę tego, z czym mamy do czynienia, poczuliśmy jesienią. Napływ chorych zakażonych koronawirusem był tak duży, że musieliśmy podwoić liczbę łóżek. Najpierw na ich potrzeby zaadaptowaliśmy jeden z wysłużonych budynków przy ulicy Wrocławskiej - wspomina lekarka.
- Doszło do tego, że nasz oddział, na którym leżeli chorzy niecovidowi, też trzeba było przekształcić w zakaźny. Ale jesienna fala była zupełnie inna niż ta obecna. Wydawało nam się, że wszystko da się zrobić, była ogromna mobilizacja. Teraz, gdy zmagamy się z kolejną falą pandemii, choć sprzętu jest więcej i nie musimy się martwić o środki ochrony osobistej, których jest pod dostatkiem, widać zmęczenie w zespole. Na nowo musimy organizować kolejne łóżka dla pacjentów z COVID-19. Obecnie (rozmawiamy 30 marca, przyp. red.) mamy szesnastu chorych covidowych i kilku niezakaźnych. Pracy jest bardzo dużo, a personelu tyle samo co przed pandemią. Na szczęście mamy wspaniały, zgrany zespół, zawsze możemy na siebie liczyć.
Włudarczyk wskazuje, że w obecnej fali pandemii koronawirusa na oddziale intensywnej terapii najwięcej jest pacjentów pomiędzy 50. a 70. rokiem życia. - W większości to chorzy, których stan nagle się pogorszył około tygodnia, 10 dni po pozytywnym teście w kierunku koronawirusa. Zdarzają się też pacjenci dużo młodsi. Z początków wiosennej fali pamiętam 24-latka, którego trzeba było podłączyć do respiratora.
Dlaczego tak młody mężczyzna potrzebował intensywnej terapii? - dopytujemy ze zdziwieniem.
- Ponieważ miał ciężki przebieg COVID-19. U niego choroba zaatakowała nie tylko płuca, ale również serce. Na szczęście szybko udało mu się pomóc i o własnych siłach opuścił nasz oddział - wspomina lekarka. Na intensywnej terapii niemal wszyscy chorzy potrzebują wsparcia respiratora. - To pacjenci skrajnie niewydolni oddechowo, dlatego trzeba u nich zastosować inwazyjną metodę, którą jest właśnie wentylacja mechaniczna przy użyciu respiratora. Ale samo urządzenie nie leczy. Po podłączeniu do respiratora chory wymaga szczególnej opieki i leczenia, tak aby nie doszło do powikłań, związanych z mechaniczną wentylacją.
Praca lekarzy z jej oddziału nie polega tylko na opiece nad pacjentami przebywającymi na intensywnej terapii. Anestezjolodzy czuwają też nad chorymi, którzy wymagają pilnych zabiegów, które nie mogą zostać wstrzymane mimo napływu pacjentów covidowych. - To osoby po urazach, z nagłymi dolegliwościami brzusznymi, chorzy na nowotwory, w przypadku których zabieg to często kwestia życia i śmierci.
Operowani są też pacjenci, których życie nie jest bezpośrednio zagrożone, ale mają np. zmiany w kręgosłupie, które bez przeprowadzenia zabiegu mogą skończyć się niedowładem. Takich operacji też nie można wstrzymać - dodaje lekarka.
Ponadto na oddziałach covidowo-internistycznych anestezjolodzy konsultują chorych na granicy wydolności narządowej. - Staramy się ich wspomagać nieinwazyjnymi metodami, np. specjalnymi urządzeniami z maskami bądź wąsami, przez które w krótkim czasie dostarczane są bardzo duże ilości tlenu.
Ale czasami przychodzi tak poważne pogorszenie się stanu pacjenta, że trzeba sięgnąć po respirator i szukać miejsca na oddziale intensywnej terapii. I to jest jedna z naszych największych obaw, że tych miejsc w końcu zabraknie - dodaje lekarka.
Gdy rozmawiamy, ma dzień wolny, ale kolejnej doby znów wróci na oddział, do pacjentów, którzy potrzebują jej pomocy. Czy odczuwa zmęczenie? - Tak. Szczególnie mocno dopada mnie po powrocie do domu, bądź jeszcze w drodze. Trochę sił dodaje fakt, że w domu czekają osoby, które bardzo kocham: mąż, dzieci. Na szczęście zostałam już zaszczepiona przeciwko COVID-19, więc jestem spokojniejsza, bo ryzyko, że „przyniosę” koronawirusa z pracy do domu, jest niewielkie. Ale nie odmrażamy jeszcze w stu procentach kontaktów z przyjaciółmi, dalszą rodziną. Jako medycy chcemy świecić przykładem przed innymi. Pokazać, że przecież pandemia koronawirusa dalej z nami jest, że obostrzenia mają sens. Ale nie ukrywam, że tak jak każdy bardzo tęsknię za wypiciem kawy w którejś z krakowskich kawiarni…
Gdy rozmawiamy z Anną Włudarczyk, resort zdrowia raportuje o 1655 zakażeniach koronawirusem w Małopolsce. W całej Polsce było to 20 870 przypadków.
Czy to był cud?
Wszyscy myśleli, że umrze. Aż zdarzyło się coś, co magister Marzena Pęgiel, pielęgniarka oddziałowa intensywnej terapii w Szpitalu Wojskowym w Krakowie, traktuje w „granicach cudu”. Pacjent, którym się opiekowała, ponad sześćdziesięcioletni pielęgniarz Szpitalnego Oddziału Ratunkowego jednego z krakowskich szpitali, zakaził się koronawirusem od swojej żony, lekarki na neurologii.
Był w tak ciężkim stanie, że mało kto z personelu medycznego dawał mu szansę na przeżycie.
- Co najmniej kilka razy myślałam, że to już koniec. Że wyczerpaliśmy wszystkie możliwe metody leczenia, że ten mężczyzna, nasz kolega po fachu tuż przed emeryturą, umrze. Leżał na naszym oddziale ponad dwa miesiące. Aż w pewnym momencie jego stan zdrowia zaczął się poprawiać. Nie można powiedzieć, że opuścił intensywną terapię o własnych siłach, ale wyszedł ze szpitala. Później dostawaliśmy filmiki, na których było widać, jak zaczyna chodzić. Jego współpracownicy wysłali nam tort w ramach podziękowania. To była ogromna satysfakcja i nasz spektakularny sukces - mówi nam Pęgiel, w zawodzie od ponad 30 lat.
Gdy rozmawiamy, jest w trakcie dyżuru, skończy go dopiero rano. Na każdej takiej zmianie trzy, cztery godziny spędza w specjalnym kombinezonie, maseczce, goglach, które chronią przed zakażeniem koronawirusem. - Oczywiście maseczka wytrzymałaby dłużej niż cztery godziny, ale nasza fizjologia już nie. Pocimy się, jest nam gorąco, chce nam się sikać, pić. Ale przez te długie miesiące walki z pandemią koronawirusa zrobiliśmy duże postępy, kiedyś kombinezon zakładałam bardzo długo, teraz, gdy jest taka konieczność, trzeba działać szybko, wystarczą nawet dwie minuty.
Nie ukrywa, że pracuje w ciągłym stresie. Stan zdrowia pacjenta potrafi pogorszyć się w sekundę, w minutę i od natychmiastowej reakcji zespołu zależy, czy chory przeżyje. Mimo wszystko Pęgiel patrzy na świat pozytywnie. - Staramy się żyć chwilą, nie przynosić negatywnych emocji do domu, choć to czasami nie takie proste. Szczególnie trudne są te sytuacje, gdy trzeba stwierdzić śmierć mózgu chorego, pobrać organy do przeszczepu. W tych pacjentach, którzy zmarli, często widzimy swoich mężów, dzieci. Nieraz zakręci mi się łezka. Ale z drugiej strony myślimy też o tych ludziach, którzy otrzymują serca, nerki, wątroby, dzięki którym mogą żyć. Zdajemy sobie sprawę z tego, ile dobra niosą transplantacje. I to jest piękne - nie kryje.
Ma jednak świadomość, że życie jest bardzo ulotne, kruche. Dlatego bardzo dba o swojego 19-letniego syna. - Mieszka z nami. Zawsze go proszę, aby mówił, gdzie i z kim wychodzi, żeby podał mi numer telefonu koleżanki, kolegi, z którymi się spotyka, poinformował, o której wróci. Z jednej strony to normalny, matczyny odruch, z drugiej strony, mówiąc brzydko, zboczenie zawodowe. Trafiają do nas pacjenci z wypadków samochodowych bądź z pękniętymi tętniakami w głowie. Wiemy, że w każdej chwili może wydarzyć się tragedia, dlatego w wielu aspektach życia staramy się zabezpieczyć. Np. wraz z mężem upoważniliśmy córkę do naszego konta w banku, aby w razie naszej śmierci miała za co żyć. Trafiła do nas kiedyś kobieta, która upadła ze schodów, była nieprzytomna, nie było z nią żadnego kontaktu. Jej córka została bez środków do życia, nie mogła wypłacić nawet pięciu złotych z konta, bo nie miała do niego dostępu, nie znała pinu. Praca na intensywnej terapii uczy nas z jednej strony, aby doceniać życie, a z drugiej, żeby być przygotowanym na najgorsze scenariusze. Mimo wszystko kocham to, co robię, to moja pasja.
Tę pasję Marzena Pęgiel rozdziela między pacjentów, dbając o ich szybki powrót do zdrowia. Bardzo często to osoby, które są nieprzytomne, z którymi nie ma żadnego kontaktu. - Z chorymi na naszym oddziale jest trochę jak z małymi dziećmi, które dopiero co się urodziły: trzeba ich nakarmić, przebrać, zmienić pozycję, w jakiej leżą. Różnica polega na tym, że to dorosłe osoby, teraz obciążone bardzo często covidem, ale również innymi schorzeniami. Naszym zadaniem jest ich pielęgnacja, ale też wykonywanie wkłuć, tracheostomii oraz innych zabiegów. Mimo że są nieprzytomni, tak naprawdę nie wiemy, co słyszą z tego, co do nich mówimy. Dlatego staramy się mówić jak najwięcej, czasami pogłaskać po dłoni, dotknąć…
Jeśli już nie da się uratować życia, w czasie pandemii, chorzy umierają najczęściej w samotności. - To my stajemy się dla nich rodziną. Staramy się jednak, aby chorzy, ci, którzy są przytomni, mieli kontakt z bliskimi. Dzięki dobroczyńcom zostały zakupione tablety, mamy dostęp do bezprzewodowego internetu, rodziny kontaktują się z chorymi przez komunikatory. Te rozmowy to w zasadzie bardzo często monolog ze strony bliskich, bo pacjentowi ciężko oddychać, mówić. Rodziny opowiadają, co słychać w domu, że tęsknią, trzymają kciuki za powrót do zdrowia. To bardzo wzruszające chwile…
Gdy rozmawiamy z Marzeną Pęgiel, resort zdrowia raportuje o 2766 zakażeniach koronawirusem w Małopolsce. W całej Polsce było to 32 874 przypadków.
Sztuczne płuco
Kliniką Intensywnej Terapii w Szpitalu Wojskowym w Krakowie kieruje prof. Wojciech Szczeklik. Do jego oddziału trafiają chorzy z całego województwa małopolskiego, często również z odległych części Polski. Niedawno rozmawialiśmy z profesorem Szczeklikiem o uruchomieniu terapii pozaustrojowej ECMO u 58-letniego chorego, który w krytycznym stanie w przebiegu COVID-19 trafił do Krakowa z Myślenic.
Jego płuca zajęte były w ponad 90 proc. i lekarze nie byli w stanie go już skutecznie wentylować z zastosowaniem respiratora. Bez ECMO po prostu by umarł.
- ECMO, czyli pozaustrojowe utlenowanie krwi, to technika, która została wprowadzona do intensywnej terapii podczas pandemii tzw. świńskiej grypy w 2009 roku. Do układu żylnego chorego (np. do żyły udowej) wprowadzana jest szeroka kaniula, która wyprowadza krew z ciała pacjenta na zewnątrz (stąd nazwa „pozaustrojowe”). Następnie krew przepompowywana jest przez oksygenator, który dostarcza tlen, równocześnie wypłukując dwutlenek węgla, po czym przez drugą kaniulę żylną (np. zlokalizowaną w żyle szyjnej wewnętrznej) krew jest z powrotem zwracana pacjentowi. W ten sposób dochodzi do utlenowania krwi z pominięciem chorych płuc - tłumaczy profesor Wojciech Szczeklik.
Dzięki temu płuca chorego mogą „odpocząć” i mają czas na regenerację. Stąd często technika ta nazywana jest sztucznym płucem. Jej zastosowanie to w pewnym sensie podarowanie choremu czasu, potrzebnego do wyzdrowienia. Może też służyć jako pomost do zastosowania innej terapii, jak np. przeszczep płuc, jeżeli uległy one nieodwracalnemu uszkodzeniu.
- Należy pamiętać, że nie wszyscy chorzy w stanie krytycznym kwalifikują się do leczenia z zastosowaniem ECMO i że jest to metoda wysoce inwazyjna, którą należy rozważyć jedynie w momencie, gdy zostaną wyczerpane inne sposoby leczenia - dodaje. Cieszy się, że zespół pod jego kierownictwem uruchomił ECMO. - Jest to dodatkowe narzędzie, które możemy zastosować do walki z krytycznym przebiegiem COVID-19.
Na pytanie o dobre wyniki leczenia u najciężej chorych pacjentów w swojej klinice profesor podkreśla, że to zasługa całego zespołu. - Nie ma intensywnej terapii bez dobrej pracy zespołowej. Sam respirator z pewnością chorego nie wyleczy.
W intensywnej terapii ważne są najdrobniejsze szczegóły i jeżeli jeden z trybików tej złożonej maszyny nie działa, to skazani jesteśmy na porażkę. Niezmiernie cenię swój zespół pielęgniarski oraz koleżanki i kolegów lekarzy z zespołu. Ogromne znaczenie ma też rehabilitacja i wczesne uruchamianie naszych chorych - dodaje.
Kiedy rozmawiamy z profesorem ponownie, w drodze (transportem lotniczym) jest 35-letnia pacjentka z Gorlic ze skrajnie ciężkim przebiegiem COVID-19. Szykuje się zatem kolejna batalia o ludzkie życie. O wyleczenie… o powrót do normalności… o jeszcze jeden oddech…