Krakowskie epizody Królewiaka Sławoja Składkowskiego
Generał Felicjan Sławoj Składkowski kojarzy się powszechnie ze sławojkami, wąskimi horyzontami umysłowymi i kompromitującymi decyzjami politycznymi. Tymczasem z jego literackich opowiadań wyłania się zupełnie inny obraz - człowieka inteligentnego i dowcipnego.
„W kilka brzemiennych lat rewolucji w Kongresówce, po ucieczce »za granicę« spod nadzoru policyjnego, siedziałem w pogodny dzień wiosenny na Plantach krakowskich niedaleko pseudogotyckiego Collegium Novum. Od trzech dni, mając jeszcze kuferek na stacji kolejowej, mieszkałem chwilowo kątem u znajomych kolegów z Warszawy i szukałem kogoś na stałe wspólne zamieszkanie”. Tak o początkach swego pobytu w Krakowie w opowiadaniu „Wsypa i triumf” pisał gen. Felicjan Sławoj Składkowski, postać barwna, anegdotyczna, ale i kontrowersyjna.
Minister od sławojek
Urodzony 9 czerwca 1885 roku lekarz, legionista, oficer Wojska Polskiego, później minister i premier, w powszechnej pamięci zapisał się głównie jako inicjator rozporządzeń nakazujących stawianie po wsiach drewnianych wygódek, nazwanych od jego imienia sławojkami, malowanie chat i płotów, utrzymywanie w zagrodach czystości i higieny.
Z kolei jako polityk (minister spraw wewnętrznych i premier) Składkowski miał na sumieniu kilka kompromitujących czynów, m.in. wyprowadzenie siłą protestujących posłów z inauguracyjnego posiedzenia Sejmu w 1928 r., wydanie nakazu aresztowania opozycyjnych posłów czy tłumienie siłą antysanacyjnych protestów społecznych.
Obraz Składkowskiego w dużej mierze ukształtowały jego wydane w 1936 r. głośne wspomnienia ze spotkań z Piłsudskim pt. „Strzępy meldunków”. Ukazane w książce bałwochwalcze wręcz uwielbienie dla Komendanta oraz głęboka wiara w jego geniusz i nieomylność sprawiły, że Sławoja zaczęto postrzegać jako mało inteligentnego i ślepo posłusznego wykonawcę wszystkich, nawet tych łamiących prawo rozkazów Marszałka. Stanisław Cat Mackiewicz nazwał go „wachmistrzem Soroką komendanta Piłsudskiego i Piotrem Wielkim w klozetowej skali”…
Nieco inny obraz generała wyłania się z późniejszych jego książek. W latach 50. i 60. na emigracji w Londynie były premier zaczął zamieszczać na łamach tygodnika „Wiadomości” krótkie formy literackie - opowiadania, wspomnienia, obrazki o najróżniejszej tematyce. Pisał o swoich słynnych podróżach inspekcyjnych, które odbywał jako minister spraw wewnętrznych po całej Polsce, spotkanych wtedy ludziach, przeżytych zdarzeniach i odwiedzonych miejscach. Pisał o wspomnieniach z młodości szkolnej i studenckiej, działalności w nielegalnej PPS, służbie w Legionach podczas I wojny światowej i smutnym życiu emigracyjnym.
Publikowane w gazecie teksty złożyły się później na książkę pt. „Kwiatuszki administracyjne i inne” wydaną w Londynie w 1959 roku, a jakiś czas temu przypomnianą polskim czytelnikom przez specjalizujące się w wyszukiwaniu takich dawnych perełek wydawnictwo LTW (wydało ono także drugi tom podobnych Sławojowych tekstów pt. „Pęk kluczy”). Z lektury „Kwiatuszków…” wyłania się zupełnie inny gen. Składkowski niż ten, jakiego znamy z publicystycznych i politycznych ocen jego przeciwników. To nie tępy służbista sztorcujący podwładnych, nie biurokrata o ograniczonych horyzontach i nie zupak wykonujący każdy rozkaz uwielbianego Marszałka.
Literacki talent
To inteligentny i dowcipny człowiek, bystry obserwator rzeczywistości, znawca typów ludzkich i uczuć nimi rządzących. Spostrzegawczy, gdzie trzeba - czuły i sentymentalny, gdzie trzeba - ironiczny i zabawny. Wszystko to widać w jego opowiadaniach, napisanych z niewątpliwym talentem literackim, wyczuciem atmosfery oraz wspaniałym ujęciem postaci.
Weźmy takie choćby opowiadanie „Karetka pocztowa”. Toż to kapitalny obrazek z dawnych lat, ze świetnie poprowadzoną narracją i wspaniałą postacią głównego bohatera, gotowy materiał na scenariusz filmowy. Znany publicysta Zygmunt Nowakowski stwierdził nie bez racji, że wspomnienia Składkowskiego przejdą do historii literatury polskiej.
Wśród zamieszczonych w „Kwiatuszkach…” opowiadań są i takie, których akcja rozgrywa się w galicyjskim c.k. Krakowie. Otóż młody Składkowski za udział w słynnej demonstracji na pl. Grzybowskim w Warszawie w listopadzie 1904 r. (wtedy to członkowie PPS po raz pierwszy otworzyli ogień do rosyjskich policjantów), został relegowany ze studiów medycznych na uniwersytecie warszawskim.
By móc kontynuować naukę, wzorem wielu rówieśników wyjechał nielegalnie do Krakowa i tu zapisał się na medycynę na UJ. Mieszkał początkowo z kolegą z gimnazjum kieleckiego Kazikiem Warcholskim w wynajmowanym pokoiku gdzieś na Rudawą. Potem przenieśli się za Wisłę, na Dębniki, na ul. Rybaki. „Usypany z żużlu trotuar łączył tuż nad Wisłą przeglądające się w nurcie wody zamożne domy rybaków i rzemieślników” - pisał Skadkowski w opowiadaniu „Wsypa i tryumf”.
Razem z Warchalskim chodził do Teatru Miejskiego oglądać sztuki Wyspiańskiego i na wykłady prof. Stanisława Tarnowskiego. O tym ostatnim Sławoj napisał: „Duże wrażenie zrobiła na mnie erudycja profesora, a jeszcze większe - oddanie się, uwielbienie, z którym słuchały go obecne na wykładzie różnego wieku i urody kobiety”… Wracając późno z miasta, chłopcy pod Wawelem wołali przez rzekę jedną z córek gospodarza, która wypływała po nich łódką (nie było wtedy mostu Grunwaldzkiego, był zwierzyniecki, ale „daleko i po nocy”). A dębnickie realia Składkowski fenomenalnie przedstawił w opowiadaniu „O jej, miecza dobywa!”, którego nie powstydziłby się sam Konstanty Krumłowski.
Inny barwnie opisany przez generała epizod krakowski to jego epizodyczna praca w kancelarii mecenasa Jakubowskiego przy ul. św. Jana, nazywanej przez autora Świętojańską. Został do niej zwerbowany przez jej jedynego pracownika - 32-letniego słuchacza praw Zarzeckiego, który musiał odbyć praktykę sądową i poszukiwał zastępcy na ten czas. Klepiący biedę Składkowski za 5 reńskich miesięcznie zgodził się odegrać rolę prawnika, o której kompletnie nie miał pojęcia. Praca nie była skomplikowana: od 10 do 12 miał milcząco towarzyszyć w kancelarii staremu, nieco zdziwaczałemu mec. Jakubowskiemu w oczekiwaniu na klientów. Ci nigdy jednak się nie pojawiali „zrażeni gderliwością mecenasa”. Czas upływał więc obu panom na lekturze „Czasu” i wiedeńskiej „Neue Freie Presse”.
„Tylko proszę pana o jedną rzecz. My z mecenasem jesteśmy konserwatyści krakowscy, lojalni wobec tronu i monarchii, proszę więc, żeby pan tam nie wyjeżdżał ze swym socjalizmem ani że pan medyk, bo będziemy obaj zgubieni. Mecenas i tak bardzo krzywił się, że pan Królewiak. Musiałem to wyznać ze względu na pański moskiewski mundur, którym prowokuje pan nas, mieszkańców królewskiego miasta Krakowa. Uspokoiłem go jednak, że pan bardzo dzielny prawnik i że nawet prowadzi pan zarząd dwóch domów czynszowych. Więc niech mnie pan nie wsypie” - ostrzegł Zarzecki.
Królewiak, anarchista
Odtąd Składkowski codziennie spędzał dwie godziny w kancelarii, zabijając czas lekturą gazety. Wszystko szłoby dobrze, gdyby nie zbliżający się egzamin z chemii nieorganicznej. Na wykłady z niej Sławoj nie mógł chodzić, bo dyżurował w biurze, a egzamin u srogiego profesora Stopczańskiego był trudny i wymagał dobrego przygotowania.
By nadrobić absencję na wykładach Składkowski, zaczął przynosić do kancelarii skrypty chemiczne i po kryjomu uczyć się z nich. Pewnego razu jednak mecenas Jakubowski nakrył go na czytaniu rozdziału „Żelazo-ferrum” i polecił wyjść wcześniej z pracy. Tego samego dnia na kwaterę Składkowskiego wpadł zdenerwowany Zarzecki z hiobową wieścią. Otóż mecenas, widząc co czyta pracownik, stwierdził: „Królewiak, prawnik i uczy się o żelazie! To musi być anarchista, który bomby wyrabia. Inaczej po co prawnik uczyłby się o żelazie! Już ja ich znam, Królewiaków!”. Na tym praca młodego Sławoja w kancelarii zakończyła się…
Galicyjskie kujony
A propos Królewiaków. Pojawiają się oni w innym wspaniale napisanym opowiadaniu pod nieco zniechęcającym tytułem „Prosektorium”. Składkowski opisał w nim zajęcia z anatomii odbywane w budynku przy ulicy Kopernika. Budynek był ciasny, a studentów wielu, więc musieli walczyć o miejsca (skądinąd wiemy, że pod tym względem na UJ niewiele się do dziś zmieniło…).
„Pierwsze dwie ławy, szczególnie na skrzydłach, najbliżej stołu profesorskiego i wyrozumiale uśmiechniętego kościotrupa, obsadzili solidarnie pilni, punktualni, cisi, grzeczni, schludnie ubrani Galicjanie, z kilku koleżankami włącznie. Dalej siedzą medycy z Kongresówki, Wołynia, Podola, Ukrainy i Wileńszczyzny, zwani ogólnie Króle- wiakami”. Między jednymi a drugimi panował antagonizm, co wyrażało się we wzajemnym dogryzaniu sobie (Królewiacy: „Galicyjskie kujony”, Galicjanie: „Zajmujecie tylko miejsca i trupy, i robicie drożyznę”).
Rywalizacja występowała też podczas zajęć praktycznych w prosektorium. Przy mechanicznych czynnościach krakowiacy podśpiewywali piosenki pułków galicyjskich, na co Królewiacy odpowiadali rosyjskimi pieśniami. Nie podobało się to tym pierwszym, którzy udali się na skargę do wykładającego anatomię prof. Kazimierza Kostaneckiego. Ten jednak stwierdził, że uniwersytet - zgodnie z intencją jego fundatorów - jest dla wszystkich Polaków i wszystkich trzeba traktować jednakowo…
WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 8
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto