Krążek na wieczną pamiątkę
Piotr Nowak, gorliczanin nagrał płytę, która będzie muzycznym wspomnieniem Tadeusza Nalepy
Polskie nafciarstwo straciło dobrze zapowiadającego się inżyniera - Piotra Nowaka. Jakże to tak?!
(śmiech) Tak się składa, że to nie ja porzuciłem nafciarstwo, ale ono mnie. Nie wyznali się, jaki diament mieli i po roku nauki w tymże kierunku, podziękowali mi za współpracę.
Bądźmy szczerzy, zwyczajnie wywalili Pana.
Ja też muszę być szczery - nie mieli wyjścia. Na półrocze miałem szesnaście pał na siedemnaście przedmiotów. Tylko wuefista mnie docenił. Żeby nie było wątpliwości - z zachowania też miałem banię.
Co to była za szkoła?
Technikum Przemysłu Naftowego w Krośnie. Stare dzieje to są. (śmiech) Zaraz usłyszę pytanie, co we mnie wstąpiło, więc od razu odpowiadam - muzyka! Pierwszą klasę skończyłem z jedną z najwyższych lokat. Potem pasja mnie pochłonęła.
I kazała nie chodzić do szkoły? Tak w ogóle, to skąd się Pan w tym Krośnie wziął?
Powołania nie można zwalczyć. (śmiech) Szkołę w Krośnie znaleźli mi rodzice. Znali moją miłość do muzyki, ale uznali, że z tego żyć się nie da, że potrzebny jest konkretny zawód.
Kiedy się dowiedzieli, że z nafciarstwa nici?
Gdy po półroczu stanąłem w progu domu. Z walizką w ręku.
Wtedy zaczęła się przygoda z Tadeuszem Nalepą?
Jeszcze nie. Tadka spotkałem trochę później. Jeszcze podczas pobytu w Krośnie grałem w różnych kapelach i formacjach, również tych chałturniczych, czyli studniówkowo-weselnych. Po powrocie do Gorlic przyrzekłem solennie rodzicom, że jakąś szkołę skończę i zapisałem się do technikum mechanicznego o specjalności obróbka skrawaniem. Tyle że przyszły wakacje, a w Rzeszowie odbywał się przegląd muzycznych zespołów młodzieżowych. To tam zaczepił mnie Tadek Nalepa. Zaproponował udział w swoim zespole - Blackout.
Wiedział Pan, kto to w ogóle Nalepa?
Wiedziałem, bo w radiu leciały ich piosenki. To był pierwszy skład zespołu, czyli Mira Kubasińska, Krzysztof Dłutowski, Józef Hajdasz oraz Stanisław Guzek vel Stan Borys.
Zgodził się Pan od razu?
Tak. Wróciłem jednak do domu, żeby powiedzieć rodzicom, że rzucam szkołę, bo zamierzam jeździć z Nalepą w trasy koncertowe. Nie byli zachwyceni, ale przystali. Wiem, że potem byli dumni, gdy widzieli mnie na przykład w telewizji, ale jednocześnie martwili, że ciągle z tą szkołą jestem na bakier.
Skończył ją Pan w końcu?
Tak. Po tym, jak Tadeusz Nalepa „urlopował’ mnie z Blacoutów.
Dlaczego?
Jakby to delikatnie powiedzieć (śmiech) nie mogłem dotrzeć na próby na czas. Bez ogródek kazał mi się wyspać, wypocząć. To były lata sześćdziesiąte. Rzeczywiście prowadziłem bardzo kolorowe życie. Nie zapomnę pewnego pobytu w stolicy i nocy w hotelu Warszawa. Na jednym piętrze była cała ówczesna muzyczna śmietanka z Alibabkami i Niebiesko-Czarnymi włącznie. Stołowaliśmy się w bardzo eleganckiej restauracji o wdzięcznej nazwie „Dzik”. Podobnie jak członkowie równie znanego wówczas zespołu akrobatycznego Salto Mortale. Były też panie do towarzystwa...
Już się boję, co zaraz usłyszę...
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że zaczęli do nas doskakiwać warszawscy zadymiarze. Wywiązała się bójka, że stoły latały, a krzesła za nimi. My broniliśmy swojego honoru i pań również. W końcu byliśmy dżentelmenami. Tego samego zdania byli akrobaci. Można sobie wyobrazić, co się działo. Do czasu. Przyjazdu milicji.
Zgarnęli was czy poprosili o autografy?
Wpakowali nas w radiowozy i wywieźli na przesłuchanie. Razem ze wstawionym kierownikiem restauracji i owymi paniami. Spotkaliśmy się wszyscy na komisariacie. Rozgonili nas po całym budynku i wałkowali temat bójki: kto zaczął, kiedy, jak. Kierownik knajpy, po przesłuchaniu maszerował korytarzem i natknął się na płeć piękną. W głowie jeszcze mu szumiało. Stanął jak wryty, po czym z głębin gardła krzyknął „czołem” i dołożył odpowiedni epitet. One, jak na komendę, stanęły na baczność i odkrzyknęły „czołem panie kierowniku”. (śmiech) Tego widoku nie da się wymazać z pamięci. Lata minęły, a ja wciąż się śmieję na wspomnienie. Wszyscy prowadziliśmy kolorowe życie. (śmiech) Do studia przy Myśliwieckiej, tam, gdzie teraz jest Trójka, wchodziło się o pierwszej w nocy.
Tadeusza Nalepę spotkałem w Rzeszowie. Zaproponował mi współpracę
Dlaczego aż tak późno?
Wcześniej nie było po co, bo wokół jeździły tramwaje, które jakoś zagłuszały pracę.
Zostańmy może lepiej przy muzycznych historiach...
Po tym, jak Tadek wysłał mnie „do spania”, wróciłem do domu i dokończyłem edukację. W tym czasie zmienił nazwę zespołu na Breakout. Tak grali między innymi w Holandii.
Wrócił Pan jednak do Nalepy.
Gdy wrócili, Tadeusz zadzwonił do mnie z propozycją grania z nimi. Zgodziłem się, ale zapowiedziałem, że maksimum na półtora roku - miałem już rodzinę. Trzeba się było nią zająć, a nie jeżdżeniem po świecie. (śmiech)
Ze starego składu została Mira i my: Tadek, Józef Hajdasz i ja. Był jeszcze współpracujący z zespołem Włodzimierz Nahorny. Nalepa był już doskonale znany, więc kalendarze wypełnione były koncertami. Sporo graliśmy na Wybrzeżu, w Operze Leśnej w Sopocie. Potem była Holandia i koncertowanie między innymi z Jethro Tull. W Hadze jako support przed Led Zeppelin.
To już przecież jest światowa czołówka! Dzisiaj legendy rocka! I rzeczywiście, dobrowolnie Pan z tego zrezygnował?
Nie traktowałem tego, jako poświęcenia. Po prostu rodzina była ważniejsza. Choć szybko zaczęło mi brakować grania.
Może bardziej zagranicznych wyjazdów - władze nie dawały paszportów zbyt chętnie…
À propos wyjazdów zagranicznych. Paszporty to jedno, trzeba było przejść muzyczną weryfikację. Dyplom żadnej szkoły z tego nie zwalniał. Polegało to na tym, że grało się przed szacowną komisją, odpowiadało na pytania, m.in. z historii muzyki.
Po powrocie do Gorlic pracował Pan?
Tak, w domu kultury miałem zajęcia jako instruktor muzyki. W swojej karierze zawodowej miałem też rozdział zatytułowany „stolarz meblowy” Piękne kuchnie robiłem. (śmiech)
A muzycznie? Co się działo?
Założyłem zespół Kornuty. Z kolejną kapelą graliśmy między innymi w historycznych miejskich knajpach - Stokrotce i Gorlickiej. Od czasu do czasu wyskakiwałem do Tadka, wspierając go muzycznie w różnych jego solowych projektach. I nie tylko jego.
Ponoć słychać Pana bas w „Pod Papugami” Czesława Niemena.
To prawda. Stało się to przypadkiem. Byliśmy w studio, obok nagrywał właśnie Niemen. Wypadł z nagrania, bo okazało się, że jego basista ”zachorzał“, a on potrzebował dźwięków na gwałt. No to mu wygrałem, co potrzebował. Tantiemy z wersji radiowej, mam do dzisiaj. Groszowe, bo groszowe, ale są. Choć duma z tego, że grałem dla Mistrza, jest nie do przecenienia.
Pogadajmy o Pana nowej płycie. Z tego, co wiem, już się tłoczy...
Wymyśliłem sobie, że na dziesiątą rocznicę śmierci Tadeusz Nalepy nagram płytę, która będzie swoistym hołdem dla Muzyka i Przyjaciela. Jest tam dziesięć utworów - trzy pierwsze pochodzą z najwcześniejszego okresu Blackoutów. To piosenki do tekstu Bogdana Loebela, dwa kolejne to piosenki Breakoutów (Modlitwa oraz Oni Zaraz Przyjdą Tu), potem trzy piosenki Tadka i na koniec nasze dwie.
Będzie Pan śpiewał „Modlitwę”. To nie piosenka, to już hymn! Kojarzony tylko i wyłącznie z Nalepą. Zapytam wprost - nie boi się Pan, że słuchacze, którzy pamiętają, jak śpiewał Nalepa, zwyczajnie obedrą Pana ze skóry?
Nie. Choć zdaję sobie sprawę, że tak może być. Ktoś już powiedział, że jeszcze się taki nie narodził, co każdemu dogodzi.
Modlitwa to jednak świętość...
Jestem pewien tego, co robię. Tak samo, jak i tego, że Tadkowi by się spodobała moja interpretacja, bo przecież nie powielę go „jeden do jednego”.
Muszę o to zapytać na koniec. Potrafiłby Pan uruchomić tokarkę?
Uruchomić tak, ale z obróbką byłoby już gorzej. Nie próbuję, bo do gitary to raczej wszystkie palce są potrzebne.