Kresy ukochane. Danuty z Denenfeldów Śliwińskiej historia lwowsko-bydgoska
„Kocham swoje miasto i Lwów”. Napis tej treści pojawił się na koncercie ukraińskiego wirtuoza Wadima Brodskiego. Do miasta nad Brdą zaprosiła go Danuta Śliwińska.
Maestro nie odmówił. Zjedli wspólnie obiad. Mistrz wziął numer telefonu i obiecał, że zadzwoni.
- Myślałam, że tak przez grzeczność mówił. Minęło trochę czasu i... Wadim zadzwonił. Usłyszałam, że 12 listopada ma „okienko” i będzie mógł zagrać w koncercie charytatywnym organizowanym przez nasze towarzystwo. I zagrał. To było w 2010 roku - wspomina Danuta Śliwińska, od pięciu kadencji wiceprezes Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich (z siedzibą we Wrocławiu), szefowa bydgoskiego oddziału TMWiKPW, kobieta instytucja, znikający „gatunek” społeczników.
Wadim Brodski, ukraiński wirtuoz skrzypiec z polskim paszportem, pochodzi z Kijowa. Pani Danuta to rodowita lwowianka, zakochana w mieście swojego urodzenia po uszy.
Każdy lwowiak mówi, że z Łyczakowskiej jest
Pierwszy adres, bodaj najważniejszy, to ul. Snopkowska we Lwowie. - Południowa dzielnica, bardzo zielona, położona między Parkiem Stryjskim a Cmentarzem Łyczakowskim - pani Danka przybliża topografię swojej „małej ojczyzny”.
- Kiedy rozmawiam z lwowiakami, prawie każdy mówi, że na Łyczakowskiej mieszkał. Toż ta ulica powinna mieć ze sto kilometrów - dodaje ze śmiechem.
Jest córką Ireny Zofii z Zandlerów i Mieczysława Denenfelda, starszą siostrą Ireny.
- Denenfeldowie mają szwedzki rodowód. Pisownia nazwiska była znacznie bardziej skomplikowana - w oryginale było Doehnenfoeldt. To pradziadek spolszczył nazwisko, by sobie i innym życia nie utrudniać - opowiada.
Irena już jak nastolatka w latach 20. zdobywała laury w tenisie ziemnym. - Mama była mistrzynią Lwowa w tej dyscyplinie - wspomina córka.
Mieczysław Denenfeld, z zawodu inżynier mechanik, absolwent Politechniki Lwowskiej, też był zapalonym tenisistą. - Tato jakiś czas pracował w Urzędzie Wojewódzkim we Lwowie, a przed wojną - dwa lata - w Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim w Toruniu.
Urodził się w Krakowie, jego matka Eugenia była na weselu Lucjana Rydla. Tego samego, który stał się nieśmiertelny dzięki Stanisławowi Wyspiańskiemu i dramatowi „Wesele”.
Na Węgry nie dojechali
- W pierwszych dniach września 1939 roku tato brał udział w ewakuacji toruńskiego urzędu. Wyjeżdżał wojewoda Władysław Raczkiewicz i inni urzędnicy również. Wspominał, że gdy przekroczył most na Wiśle, żołnierze polscy wysadzili most w powietrze.
Rodzice pani Danki zdecydowali się na wyjazd ze Lwowa do Budapesztu; tam mieszkała jedna z ciotek, mieli się więc gdzie zatrzymać. Ale do stolicy Węgier nie dojechali.
- Droga wiodła przez dobrze znane rodzicom strony. Za Czortkowem mieli posiadłość nasi krewni. Nie chcieli nas wypuścić, pobyt się przedłużał, aż rankiem 17 września zostaliśmy obudzeni wiadomością o wejściu Rosjan. Cała nasza rodzina do samochodu się zapakowała i w drogę. Daleko nie ujechaliśmy. Na szosie zatrzymały nas czołgi radzieckie.
Mieczysław wyszedł z samochodu, trzymając starszą córkę za rękę, jego żona miała przy sobie Irkę. - W samochodzie były nasze najcenniejsze osobiste przedmioty, w tym zdjęcia i dokumenty. Jeden z żołnierzy na ojca z bagnetem szedł, o broń wypytywał. Owszem, tato miał broń, bo do wybuchu wojny pełnił funkcję inspektora granicy. Pewnie by go zastrzelili, gdy nie to, że mnie prowadził. Chociaż nie było to regułą. Zabili wojskowych i szefa policji na oczach ich najbliższych. Nas do rowu spędzili, a wtedy jakiś polski oddział na konikach się pojawił. Trochę postrzelali, ale sobie odpuścili, bo w starciu z czołgami nie mieli szans. Wszystko ze Lwowa, wszystko z Torunia mieliśmy w bagażach. I to wszystko przepadło.
Irenka, młodsza o dwa lata od Danusi, zaczęła płakać, bo trzymanie rąk w górze było ponad siły dziecka. - Ojciec prosił, by mogła ręce opuścić, ale żołdacy nie pozwolili.
Okup za cztery głowy
Do Kamieńca Podolskiego ich zagnali, do słynnej warowni, w której wysadził się płk Michał Wołodyjowski. Kobiety z dziećmi oddzielili od mężczyzn.
- Dawali kipiotok (wrzątek - przyp. H.S.), dla dzieci od czasu do czasu mleko i cukier do polizania na sznurku. Raz dziennie wypuszczali nas na spacerniak, niczym w więzieniu. Mężczyzn zgromadzili w oddzielnym pomieszczeniu i segregowali według tego, kto jakie miał wykształcenie. Tato, nie mając żadnych dokumentów, postanowił, że nie będzie inżynierem. Miał szanse przeżyć i nie być wywiezionym daleko od rodziny.
We Lwowie pozostała babka Bronisława Zandler, w Stanisławowie matka Mieczysława - Eugenia Denenfeld.