Krótki poradnik konesera, czyli jak zarobić na sztuce
Na rynkach dzieł sztuki, przynajmniej tych światowych, padają rekordy. Obecny przypisany jest do Salvatora Mundi (po polsku: Zbawiciel świata) pędzla mistrza Leonarda. Nowy właściciel wylicytował to dzieło za kwotę 450 milionów dolarów. Ten sam obraz został sprzedany w 1958 roku przez rodzinę pewnego angielskiego kolekcjonera za... 45 funtów. Czy na sztuce da się zrobić biznes?
Cóż, w porównaniu z rekordem światowym nasz rodzimy rynek sztuki wypada niezwykle blado. Rekordowa transakcja kwietniowa w krakowskim hotelu Holiday Inn, gdzie organizuje się aukcje, nie rzuca na kolana - 31.860 złotych (z organizacyjną opłatą aukcyjną włącznie) za pracę Tadeusza Dominika „Bez tytułu” .
Dużo to czy mało
Znaj proporcją, mocium panie - chciałoby się więc powtórzyć za fredrowskim Cześnikiem...
Dodajmy, że na tej samej krakowskiej aukcji było też oferowane płótno o tematyce biblijnej autorstwa Henryka Siemiradzkiego z ceną wywoławczą 400 tysięcy złotych (a szacowane jeszcze wyżej, w granicach 500 tysięcy, a nawet miliona złotych). Reflektantów nań jednak zabrakło.
Polski rynek aukcyjny dzieł sztuki oceniany jest obecnie na ćwierć miliarda złotych. Dużo to czy mało? - Jedna aukcja Christie’s czy Sotheby’s przekracza roczne obroty na naszym rynku sztuki - sprowadza na ziemię Wojciech Śladowski, właściciel Polskiego Domu Aukcyjnego.
Tego rodzaju dysproporcje były, są i pewnie długo będą. Ważne, że jednak jakoś to wszystko się kręci. W minionym roku obroty nanaszych aukcjach były o około 18 procent wyższe niż w 2017 roku.
Jaki okaże się rok bieżący, trudno przewidzieć. Przykład Polskiego Domu Akcyjnego w każdym razie wskazywałby na wzrost zainteresowania zakupami. - Podczas pierwszej tegorocznej aukcji zanotowaliśmy obroty większe niż w przypadku pierwszego półrocza aukcyjnego 2018 roku - nie bez pewnej satysfakcji informuje Wojciech Śladowski, w którego ocenie dzieła sztuki są swoistym papierem wartościowym i inwestowanie w nie (zwłaszcza gdy są one również atrakcyjne dla oka) ma sens. - Prace Sasnala kilkanaście lat temu kupowało się za dwa, trzy tysiące złotych. A obecnie sprzedawane są za granicą po kilkaset tysięcy funtów czy dolarów. Albo coś z naszego podwórka. Obraz Dwurnika przedstawiający tulipany, zakupiony w ubiegłym roku za kwotę 3500 zł, został sprzedany na naszej marcowej aukcji za kwotę 13 500 zł, z opłatą aukcyjną - Śladowski wskazuje przykłady skaczących cen na rynku sztuki.
- Obrazy czy inne dzieła sztuki są warte tyle, za ile zostaną wylicytowane - dodaje.
Kim są koneserzy
A swoją drogą ciekawe, kim są uczestnicy aukcji?
Zdaniem właściciela Polskiego Domu Aukcyjnego nie jest rzeczą łatwą bliższe scharakteryzowanie inwestujących w dzieła sztuki. - Nie dysponujemy ich dossier. U nas kupują wszyscy. Zazwyczaj są to osoby po „trzydziestce”, w średnim wieku, ale nie ma tu jakiejś reguły - opowiada.
Dodajmy, że na aukcję nie musimy stawiać się osobiście. Można na przykład licytować telefonicznie, on-line czy zlecić danemu domowi aukcyjnemu licytowanie w naszym imieniu.
Pod kolor zasłon
Jak się wydaje, wśród nabywców dzieł sztuki nie brakuje też osób, które raczej trudno byłoby zaliczyć do grona koneserów.
Takie historyjki, jak poniższe, Michał Maksymiuk i Maciej Żywolewski, współwłaściciele Galerii i Domu Aukcyjnego Nautilus, mogliby opowiadać godzinami:
- Przychodzi jakaś pani i niemal od progu rzuca: Chcę kupić jakiś czerwony obraz, który nie gryzłby się z zasłonami okiennymi. Inny obrazek. W jednym z renomowanych antykwariatów klientka zażyczyła sobie wyszukania jej starych książek, spełniających jednak pewien warunek - wszystkie otóż muszą posiadać turkusowe grzbiety. Bo - jak wyjaśniła - będzie to ładnie wyglądało w gabinecie męża. Albo coś takiego. Już z samego wyglądu zamożny klient pyta: Macie państwo Fangora? Co, nie macie? To nic nie macie! -opowiadają mężczyźni.
W ich ocenie poziom potencjalnych nabywców dzieł sztuki ostatnio uległ niestety obniżeniu.
- Przeciętny klient nie tylko jest nieprzygotowany, ale też i nie chce być przygotowany. A ewentualne zakupy na rynku sztuki traktuje po trosze jak okazje w supermarkecie. Brakuje miłości do sztuki - dosyć smętnie konstatuje Maciej Żywolewski, który nadzieje na odwrócenie tego niekorzystnego trendu pokłada w pokoleniu obecnych 20-latków.
Trzeba mieć trochę szczęścia
Na rynku sztuki, podobnie jak na giełdzie, ceny niestety idą też i w dół.
- Zapewnianie, że zakupy na rynku są świetnym interesem, to zwykłe naciąganie ludzi. Prawie na pewno inwestycja nie da lukratywnych zysków na krótszym dystansie czasowym, ale nie ma też gwarancji, że długoterminowo przyniesie nam dochody - mówi prof. Jerzy Stelmach z UJ, prawnik i filozof, znany kolekcjoner z trzydziestoletnim stażem. - W swojej kolekcji mam obrazy, których cena po latach nie tylko nie wzrosła, ale przeciwnie - spadła. Nie mówiąc już o sile nabywczej wydanych kiedyś na to pieniędzy - zauważa kolekcjoner.
Co jednak, jego zdaniem, nie zmienia faktu, iż kolekcjonowanie sztuki to wspaniała przygoda...
Z kolei w opinii moich rozmówców z Nautilusa, na sztuce się nie traci, o ile kupuje się mądrze i w dobrym miejscu. Nie mówiąc o tym, że takie chociażby grafiki Rembrandta, Durera czy współczesnych twórców mogą nie tylko odmienić pozytywnie nasze mieszkanie, ale i nas samych...
Oczywiście trzeba mieć też trochę szczęścia. Kto na przykład pomyślałby, że kupując za tysiąc złotych pracę Jaremianki czy Wróblewskiego zrobi taki interes?
Na rynku sztuki jest miejsce nie tylko dla Kowalskiego z wypchanym portfelem. - Wbrew pozorom dzieła sztuki nie są u nas drogie. Już za kilkaset, tysiąc złotych można nabyć znakomitą grafikę czy zupełnie ładny obraz. Na takie zakupy stać przeciętnie zarabiające małżeństwo, nie trzeba być milionerem - zauważa prof. Stelmach.
Dawni nabywcy też zresztą nie zawsze byli krezusami. - Na początku zeszłego stulecia Kraków był ubogi. Skąd by miano pieniądze na Wyspiańskiego czy Chełmońskiego? Kupowano kopie. By zakupić Matejkę, władze miejskie wyemitowały obligacje - przypomina kolekcjoner.
Szóstki nie szukaj
Jeśli miałby radzić początkującym inwestorom, Wojciech Śladowski jest raczej za pewnym rozproszeniem posiadanych przez nich środków finansowych. Niekoniecznie przy tym muszą to być tylko obrazy. Również litografie, grafiki czy fotografie.
Radzi też dużo czytać, słuchać, zwiedzać ekspozycje muzealne, obserwować rynek sztuki.
Zdaniem prof. Stelmacha, najbardziej sensownym posunięciem ze strony potencjalnego kolekcjonera czy inwestora byłyby zakupy grafik. - Grafiki, podobnie jak obrazy, ubogacą wnętrze. Rzeźbę trudno wyeksponować w 2-pokojowym mieszkaniu - zauważa.
Zbliżoną opinię na temat nabywania rzeźb mają współwłaściciele Nautilusa. Przykładem choćby praca Wacława Szymanowskiego, rzeźbiarza (a i malarza też) znanego i uznanego. - Mieliśmy dosyć długo problemy ze znalezieniem nabywcy rzeźb. Ostatecznie zakupu dokonało jedno z muzeów - wspomina Żywolewski.
Spośród różnych źródeł zakupów prof. Stelmach najwyżej stawia galerie sztuki. - Ja sam się w nich edukowałem, uczyłem się rynku sztuki - wspomina. Dobrym tropem może też być skontaktowanie się z artystą (lub jego spadkobiercami) - zakup wyjdzie nam wtedy taniej, nawet o 30-40 proc.
Warto też zainteresować się aukcjami, sprawdzać oferty, podejmować próby zakupu.
A jakie są szanse dokonania transakcji, jeśli już nie stulecia, to przynajmniej 20- czy 10-lecia na klimatycznych skądinąd giełdach staroci?
- Moim zdaniem minimalne, praktycznie zerowe. Takie rzeczy mogą się jeszcze zdarzyć, i to raczej rzadko, w Wiedniu, Nowym Jorku czy Paryżu, ale obecnie już nie u nas - Michał Maksymiuk przygasza nadzieje na giełdowy szczęśliwy traf. - Być może trafimy „trójkę”, ale „szóstki” szukajmy już raczej w lotto - dorzuca pół żartem, pół serio.
Nie trafić na podróbkę
Zakup tańszego dzieła sztuki w rodzaju grafiki ma jeszcze inny plus. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież tracił czasu na jego podróbkę.
W tej grze ważną kwestią jest bowiem prawdziwość kupowanego przez nas dzieła. - Nawet w muzeach są falsyfikaty, nie brakuje ich również i w bogatych prywatnych kolekcjach. To nie jest zresztą jakaś polska specjalność - mówi prof. Stelmach.
Co ciekawe, ostatnio coraz częściej podrabia się malarstwo nowoczesne. I nic dziwnego, skoro ma ono wzięcie na rynku i nie brakuje chętnych do zakupu.
Spryciarze wpadają na różne pomysły. Na przykład podrabiając dokumenty uwierzytelniające autentyczność obiektów.
Przestrzega przed tym Teresa Maria Pabis, rzeczoznawca i ekspert sztuki. - Sama spotykam rzekomo moje, zwieńczone podpisem i pieczątką, sfabrykowane przez kogoś ekspertyzy komercyjne do falsyfikatów, którymi handluje się nie tylko w internecie, ale nawet i w galeriach. Takie praktyki są możliwe dzięki funkcjonowaniu w obiegu moich rzeczywistych ekspertyz. Wystarczy tylko podmienić zdjęcia i tytuły dzieł. Po bezproblemowym wyrobieniu pieczątki falsyfikaty można wprowadzać w obieg - rzeczoznawca kreśli praktykę oszustów.
- W ten sposób na rynku pojawiały się, opatrzone wydanym rzekomo przeze mnie dokumentem, dzieła Brandta, Stanisławskiego, Witkacego i innych artystów. Dodam, że ten problem dotyczy nie tylko mnie, ale również innych autorów ekspertyz - dodaje Teresa Maria Pabis.
Oczywiście stosowane są również „tradycyjne” metody oszukiwania nabywających dzieła sztuki. - Nietrudno dać się zwieść. Wyglądające na stare płótno, podobrazie, deska, znajdujący się na nich kurz, brud, pleśń czy grzyb. Albo sporządzone niekiedy wręcz w mistrzowski sposób kopie. Dla sprytnego fałszerza czy grupy fałszerzy są to w praktyce rzeczy nietrudne do wykonania - przestrzega Teresa Maria Pabis.
Wraz z mężem Markiem kobieta prowadzi także specjalistyczną pracownię analityczną badania dzieł sztuki, w której weryfikuje się autentyczność obiektów.
Jak informuje ekspertka, wśród zgłaszających się do niej osób zdarzają się zarówno początkujący, jak i doświadczeni kolekcjonerzy. Bywają też klienci galerii i domów aukcyjnych, którzy zdecydowali się na zweryfikowanie, sprawdzenie, wycenienie czy też ubezpieczenie swojego zbioru.
Osobiście bardzo cieszy ją fakt, że kilkoro właścicieli galerii zwykło badać w ich pracowni dzieła sztuki przeznaczone do sprzedaży. To w jej ocenie olbrzymi krok naprzód.
- Najciekawszą grupę stanowią jednak świadomi kolekcjonerzy, którzy dokładnie wiedzą, co gromadzą i przez lata dodatkowo kompletują informacje na temat swoich dzieł. To najbardziej wymagająca grupa klientów - podkreśla Teresa Maria Pabis.
A tak w ogóle, na rynku dzieł sztuki najlepiej chyba kierować się zasadą zalecaną przez prof. Jerzego Stelmacha: - Nie interesujesz się sztuką, nie masz żadnej wiedzy - nie kupuj.
I tego może się trzymajmy...