Kryminalna Łódź: Zabił dyrektora, bo ten wyrzucił go z pracy
Ryszard Kannenberg, dyrektor pabianickiej fabryki Krusze i Ender, zginał przed wejściem do swego biura. Śmiertelne strzały oddał zwolniony robotnik Józef Tysiak
Do tej zbrodni doszło pod koniec maja 1935 roku, po godzinie 8 rano. Dyrektor administracyjny fabryki Krusze i Ender znajdował się u progu biura spółki, na rogu ul. Zamkowej i Pierackiego, gdy ktoś oddał do niego pięć strzałów w plecy. Ciężko ranny zdołał jeszcze przejść ulicę i padł nieprzytomny w portierni fabryki. Jeden z dozorców ułożył go na ławce i zawołał pomoc. Dyrektor Kannenberg na chwilę odzyskał przytomność. Powiedział, że został postrzelony i prosił, by go ratować. Na miejsce przybyła karetka. Dyrektor miał rany postrzałowe płuc, brzucha i nogi. Zawieziono go do pabianickiego szpitala, jednocześnie wezwano trzech lekarzy z Łodzi. Ryszard Kannenberg trafił na stół operacyjny. Po wyjęciu kuli z płuca stan jego zdrowia się polepszył. Jednak nie na długo. Po południu dyrektor administracyjny fabryki Krusze i Ender zmarł.
Ryszard Kannenberg miał 43 lata. Od 15 lat pracował w firmie Krusze i Ender. Należał do znanych pabianickich działaczy sportowych i społecznych. Był prezesem koła Związku Oficerów Rezerwy w Pabianicach, komendantem straży ogniowej, a także założycielem łódzkiego okręgowego związku bokserskiego. Osierocił żonę i dwoje dzieci.
- Był również jednym z najlepszych sędziów bokserskich w Polsce, patronem klubu sportowego Krusche i Ender, wiceprezesem europejskiej organizacji Y.M.C.A., fundatorem pucharów w rożnych konkurencjach sportowych i był wreszcie sam czynnym sportowcem, czego dowodem jest chociażby zdobyta przezeń niedawno odznaka honorowa za turystykę wysokogórską - podkreślano w prasie jego zasługi. - Zmarły, w chwili, gdy dosięgły go kule zabójcy - trzymał w ręku plik dyplomów, który miał w dniu dzisiejszym wręczać najbardziej zasłużonym zawodnikom swego klubu. Ostatnia zaś jego rozmowa, jaką prowadził z p. Borkowskim - dotyczyła organizacji w fabryce akademii żałobnej ku czci marszałka Józefa Piłsudskiego. Zwłoki śp. dyr. Kannenberga zostały jeszcze wczoraj w godzinach popołudniowych przewiezione z kostnicy szpitala na cmentarz ewangelicki w Pabianicach.
Poszedł na komisariat
Policja nie musiała szukać zabójcy dyrektora Kannenberga. Zaraz po oddaniu strzałów szybkim krokiem odszedł z miejsca zbrodni. Poszedł na posterunek policji. Józef Tysiak powiedział, że strzelał do dyrektora Ryszarda Kannenberga. Spokojnie wytłumaczył, że pożyczył od siostry 30 złotych. Powiedział jej, że są mu potrzebne na opłacenie zaległego komornego. Za te pieniądze kupił rewolwer. Opowiadał, że tego dnia rano jego żona wyszła do fabryki. On został z synem. Chłopiec spał, gdy wychodził z domu. Poszedł pod biuro, w którym pracował dyrektor. Zaczaił się za rogiem. Gdy na ulicy pojawił się Kannenberg zaczął do niego strzelać.
Ustalono, że Tysiak zanim wyszedł z domu ubrał się w czarny garnitur, najlepszy jaki miał. Szybko pojawiły się plotki, że wychodząc z domu zostawił kartkę dla żony. Plotki okazały się prawdą. Rzeczywiście napisał list. Tłumaczył w nim, że nie chce być dalej ciężarem dla swojej rodziny.
Podczas przesłuchań Józef Tysiak wyjaśniał, że po latach pracy został zwolniony. Zlikwidowano oddział, na którym był zatrudniony. Jemu i innym robotnikom obiecano, że w miarę możliwości, będą w pierwszej kolejności przyjmowani do pracy. Przychodził więc do dyrektora Kannenberga i prosił, by dał mu pracę. Bez rezultatu.
Tymczasem zwolnieni z Tysiakiem koledzy dostawali pracę. Tysiak zaczął grozić Kannenbergowi. Uważał, że on jest główną przyczyną jego nieszczęścia. Po kilku groźbach dyrektor zgłosił sprawę na policję. W mieszkaniu Tysiaka przeprowadzono rewizję. Znaleziono dwa rewolwery.
Powstał komitet obrony
W tej samej fabryce pracowała żona zabójcy. Nie straciła pracy po zwolnieniu męża. Kobieta nie mogła uwierzyć, że mąż jest mordercą.
- Na pewno doznał jakiegoś zamroczenia umysłu - zapewniała dziennikarzy, którzy odwiedzili ją zaraz po zabójstwie.
Józef Tysiak miał 31 lat. Razem z żoną Teofilą i 5-letnim synkiem mieszkali w Pabianicach, przy ul. Łąkowej. W 1922 roku rozpoczął pracę w przędzalni fabryki Krushe i Ender. Po 10 latach musiał z niej odejść. Fabryka zlikwidowała oddział w którym pracował. Gdy stanął przed sądem reporterzy „Ilustrowanej Republiki” zanotowali, że Tysiak jest niski, szczupły, nikły prawie, o stosunkowo dużej głowie. Nosi czarny garnitur odświętny.
- Cerę ma ziemistą - twarz o wyraźnie trójkątnym zarysie - opisywano mordercę dyrektora Kannenberga. - W ostrych rysach Tysiaka, w jego wąskich oczach i cienkich strach jest, przebiegłość, niepokój i jakby pewna zaciętość. Nie można mimo to jednak rzec, by Tysiak wyglądał jak typowy przestępca, jak zbrodniarz.
Przed sądem Tysiak przyznał się do winy. Tłumaczył, że bardzo cierpiał, bo został bez pracy. Gdy go zredukowano obiecano mu w przyszłości pracę. Nie mógł się doczekać kiedy zostanie przyjęty. Był w tej sprawie u dyrektora Kannenberga. Tłumaczono, że nie jest w najgorszej sytuacji, bo pracuje jego żona. On jednak chciał pracować za każdą cenę. Poza tym żona chorowała, narzekała na bóle głowy. Robiła wymówki, że to ona, a on siedzi w domu.
- Ja jestem mąż, myślałem sobie stale i ja powinienem pracować na dom i synka - wyjaśniał przed sądem Józef Tysiak. - Za wszelką cenę chciałem dostać pracę. Więc znów pisałem prośbę i znów chodziłem i zabiegałem o pracę. Nie dostałem zajęcia. Byłem bezrobotny dalej. Za pożyczone pieniądze otworzyłem budkę z węglem. Nie poszło mi i jeszcze straciłem na tym. Chciałem pracować, chciałem być człowiekiem - zostałem zbrodniarzem…
Feliksiński, jeden ze świadków obrony mówił przed sądem, że dyrektor Kannenberg źle odnosił się do robotników, że były wypadki, iż z jednej rodziny pracowało po kilka osób i to nawet takich, którzy byli właścicielami willi i domów. Kto należał do klubu sportowego fabrycznego, ten mógł całą swą rodzinę ulokować w fabryce. Opowiadał o korupcji i przekupstwach wśród majstrów, o systemie protekcji, o klubie sportowym, którego członkowie dostawali od dyrektora posady. Opowiadał, że z tego powodu wśród robotników panowało oburzenie, a członków klubu nazywano „pachołkami Kannenberga”.
Tysiakowi groziła kara śmierci. Sąd Okręgowy w Łodzi skazał go na dożywocie. Wyrok ten wywołał oburzenie w środowiskach robotniczych. Powołano komitet obrony Tysiaka.
Podczas rozprawy apelacyjnej broniło go trzech wybitnych adwokatów warszawskich: Leon Berenson, Kazimierz Hartman i Stanisław Benkiel. Dowodzono, że Tysiak nie działał z premedytacją.
Powodem zbrodni była rozpacz, bo nie miał pracy. Sąd drugiej instancji okazał się dla Tysiaka znacznie łaskawszy. Wyrok brzmiał 10 lat więzienia.