W podsokólskich Krynkach jak w soczewce skupiają się polskie problemy demograficzne. W 2020 roku odnotowano tam największy ujemny przyrost naturalny w całym kraju - zmarło aż cztery razy więcej ludzi niż się urodziło! Niestety, w tym roku sytuacja się nie poprawiła. Pochowano już około 20 mieszkańców, a na świat przyszło zaledwie dwoje dzieci. Nie da się ukryć, że Krynki wymierają.
Krynki to miasteczko liczące niespełna 2,5 tysiąca mieszkańców. Pięknie położone na obrzeżach Puszczy Knyszyńskiej i nad rzeką Krynką w latach świetności znane było z kilku zakładów garbarskich i prężnie działających PGR-ów. W latach 90. ubiegłego wieku zaś, po transformacji ustrojowej, jak wiele innych w Polsce zaczęło podupadać.
- Niech pani rozejrzy się wokół, tu nic nie ma. Młodzi wyjechali, zostali tylko starsi. Nie ma pracy, ani perspektyw na zmiany. Co tu się dziwić, że wymieramy - mówią zagajeni przeze mnie dwaj mężczyźni w średnim wieku.
Spotkałam ich koło sklepu spożywczego, położonego przy słynnym kryńskim rondzie. To rondo to kolejna rzecz, która wyróżnia Krynki w skali kraju. Jego unikatowość polega na tym, że odchodzi od niego aż 12 ulic. Większe rondo znajduje się tylko w Paryżu.
Na ulicach Krynek można spotkać głównie starsze osoby. Spacerujących matek z dziećmi w wózkach w ogóle nie widać. Bo Krynki to miasto starych ludzi. Tak złej sytuacji demograficznej jak tu, nie ma nigdzie w kraju.
Nowi mieszkańcy są, ale nie w wieku rozrodczym
Mieszkańcom Podlasia Krynki kojarzą się głównie z butelkowaną wodą o tej samej nazwie. I może jeszcze ze Szlakiem Tatarskim oraz pobliskimi Kruszynianami. Bo na trasie do tej zabytkowej, tatarskiej wsi, którą każdego roku odwiedzają tysiące turystów, leży właśnie to niewielkie miasteczko.
Co ciekawe, na blogach podróżniczych to właśnie Krynki przykuwają uwagę. Turyści z różnych części Polski podkreślają, że to piękne i zabytkowe miasteczko warte jest zobaczenia, a tymczasem jest ono całkowicie pomijane przez autokarowe wycieczki A przecież ma się czym pochwalić! Jego historia sięga XV wieku, stąd też sporo tu zabytków i unikalny układ urbanistyczny.
- Krynki mają ogromny potencjał - nie ma wątpliwości 50-latka, którą spotykamy w parku przy rondzie. - Niestety, to miasto nie ma szczęścia do władz. Nikt nigdy nie miał pomysłu, jak wyciągnąć Krynki z marazmu.
A to właśnie turystyka i promocja pięknych, malowniczych terenów oraz bliskie położenie Puszczy Knyszyńskiej mogłyby stać się - jej zdaniem - atutem Krynek.
- Ludzie szukają teraz takich miejsc do życia, gdzie jest cisza, spokój, własna działka. Szczególnie pandemia to pokazała, jak cenny jest własny dom, stojący z dala od wielkich aglomeracji. Krynki mają to wszystko i według mnie są idealnym miejscem do życia - dodaje 50-latka. I na potwierdzenie swoich słów przytacza własną historię - kilka lat temu porzuciła wielkomiejskie życie i za niewielkie pieniądze kupiła w Krynkach stary dom. Tu mieszka i pracuje.
- To idealne miejsce dla kogoś, kto uprawia tzw. wolny zawód, komu do pracy wystarczy laptop i podłączenie do internetu. A takich ludzi jest przecież coraz więcej - przekonuje. - Bo przecież jak ktoś pracuje zdalnie, to nie ma znaczenia, czy robi to z Krynek, ze Świnoujścia czy z Zakopanego.
Nieśmiało o nowych, ale tylko dorosłych mieszkańcach Krynek wspomina też burmistrz miasteczka Jolanta Gudalewska. Zauważa, że w Krynkach co rusz pojawiają się osoby szukające działek budowlanych bądź starych domków do remontu.
- Widać, że jest zapotrzebowanie na takie miejsca do życia, jak nasza gmina. Ale to przecież wcale nie oznacza, że w ciągu dwóch czy trzech lat ona nam się zaludni. Może tak będzie, ale to musi potrwać - mówi z nadzieją w głosie.
Potwierdza to też nasza 50-letnia rozmówczyni, która przekonuje, że zna kilka osób, które zdecydowały się osiedlić w Krynkach.
- Często są to ludzie wracający do swoich korzeni, ale zdarzają się też tacy, którzy zdecydowali się tu zamieszkać ze względu na urokliwą okolicę, piękną przyrodę, bliskość Szlaku Tatarskiego - mówi. - Najczęściej jednak są to ludzie już w średnim wieku, którzy mają dorosłe dzieci i nie planują kolejnych potomków. Nie ma więc nadziei, że mogliby podnieść wskaźniki dzietności w miasteczku. To ludzie, którzy już się czegoś dorobili i chcą mieć swój azyl na ziemi. Oni tu mogą mieszkać aż do śmierci, ale ich dorastające czy już nawet często dorosłe dzieci wybierają duże miasta. Tak więc de facto nie ma to przełożenia na demografię. To raczej tylko pokazuje smutną prawdę, że Krynki stały się dobrym miejscem na zestarzenie się - mówi gorzko nasza rozmówczyni.
Dla młodych nie jest to atrakcyjne miejsce do życia
Bo życie w takim małym miasteczku niesie ze sobą sporo ograniczeń. Nie ma tu aż tak bogatej oferty kulturalnej czy sportowej jak w dużych miastach. Jest też problem z dostępem do służby zdrowia, co jeszcze bardziej uwidoczniła pandemia. W Krynkach jest bowiem tylko jedna przychodnia rodzinna. Chociaż, jak podkreślają nasi rozmówcy, przed wybuchem pandemii koronawirusa bywało, że do lekarza można było się dostać się od razu.
- Mieszkają u nas głównie starsi ludzie i teraz, przez te teleporady, jeszcze trudniej dostać się do lekarza niż kiedyś. Schorowani mieszkańcy nie mogą czekać kilka dni na wizytę, bo to zagrożenia dla ich życia. Niestety, tak wygląda nasza rzeczywistość. Tutaj można umrzeć nie doczekawszy się lekarza - mówi 60-latka z Krynek.
Największym problemem jest jednak brak lekarzy-specjalistów. Najbliższy szpital jest w Sokółce. Jedyną specjalistyczną placówką w Krynkach jest Zakład Pielęgnacyjno-Opiekuńczy, gdzie trafiają głównie ludzie starsi, którzy ze względu na swój stan zdrowia potrzebują całodobowej opieki.
Mieszkanie w małym miasteczku, położonym na przysłowiowym końcu świata, generuje też inne problemy. Tegoroczna śnieżna zima wyjątkowo dała w kość mieszkańcom nie tylko samych Krynek, ale przede wszystkim okolicznych wsi. Ludzie zakopywali się samochodami w śniegu, a często jedynym pługiem, który widzieli na oczy, był prywatny pług sąsiada czy mieszkańca innej wsi, który zdecydował się przyjść z pomocą.
- Może się wydawać, że to są takie mało istotne drobiazgi. Ale to właśnie one decydują, czy ludzie chcą tutaj zamieszkać. Jeżeli ktoś z góry wie, na jakie problemy napotka, to po co ma się tu pchać? Polska jest długa i szeroka. Miejsc bardziej przyjaznych ludziom jest naprawdę bardzo dużo - nie ma wątpliwości kobieta, z którą rozmawiamy w parku.
Prawdziwą zmorą Krynek jest jednak praca, a raczej jej brak. Bo tej w tym miasteczku jest jak na lekarstwo. Nie ma zakładów pracy, ani firm produkcyjnych. Owszem, można zarobić przy budowie domu, kryciu dachu czy też drobnych naprawach, ale to nie jest stały dochód dający finansowe bezpieczeństwo, tylko chwilowa fucha.
- Dzisiaj młodzi chcą zdobywać świat, każdy chce lepszego życia. Nie fizycznej pracy, ale umysłowej, dającej satysfakcję i przede wszystkim duże pieniądze. A takich ofert w Krynkach nie ma. Dlatego młodzi nie mają tu czego szukać - przyznaje starsza mieszkanka Krynek, którą spotykamy przy urzędzie gminy. I przywołuje historię swoich pięciorga wnucząt. Wszystkie się w Krynkach urodziły, wychowały, ale po studiach już żadne do rodzinnej miejscowości nie wróciło. Na miejscu zostawili tylko dziadków i rodziców, których od czasu do czasu odwiedzają.
- Pewnie, że chciałoby się mieć swoje wnuki przy sobie. Ale trudno też przywiązywać młodych do siebie na siłę, gdy mają dobrą pracę, mieszkania i perspektywę na lepsze życie w dużych miastach. Każdy przecież chce dla swoich dzieci i wnuków jak najlepiej. Co oni mieliby robić w Krynkach? Gdzie pracować, w szkole, w urzędzie? Takie życie to nie dla nich - kwituje emerytka.
Tu kupisz mieszkanie za śmieszne pieniądze
Burmistrz Krynek Jolanta Gudalewska zdaje sobie sprawę, że wielką bolączką miasta jest brak szkoły średniej, która mogłaby zatrzymać młodych. A tak, 15-latkowie wyjeżdżają z miasteczka już po skończeniu podstawówki. Kontynuują naukę w Sokółce, Białymstoku. Potem idą na studia i niewielu z nich wraca do Krynek.
Co prawda, kiedyś w Krynkach działało liceum zaoczne, ale jego żywot był bardzo krótki. Z możliwości zrobienia matury skorzystały wyłącznie osoby dorosłe, nie posiadające wcześniej średniego wykształcenia, i na tym się skończyło. Kolejnego naboru już nie było.
Brak zawodowych perspektyw w miasteczku przekłada się na to, że ceny mieszkań w Krynkach są relatywnie niskie. Mając w kieszeni nie więcej niż 100 tys. zł można tu kupić całkiem przyzwoite mieszkanie w bloku.
Kilka tygodni temu na jednym z portali ogłoszeniowych wystawione były na sprzedaż dwa mieszkania w bardzo atrakcyjnych cenach - 60-metrowe za 90 tys. zł oraz niemal 70-metrowe za 99 tys. zł. Oba położone w Krynkach, na spokojnych osiedlach.
Tak niskie ceny nieruchomości mogą dziwić, jeśli sprawdzimy ceny podobnych mieszkań chociażby w oddalonej o 25 km Sokółce czy też w Białymstoku, który od Krynek dzieli zaledwie 47 km. W tych miastach za 60-metrowe mieszkanie na rynku wtórnym trzeba zapłacić od 300 do 400 tys. zł.
Burmistrz Gudalewska podkreśla, że wielką bolączką Krynek jest też brak czynnego przejścia granicznego na terenie gminy. Przez to bowiem Krynki stały się niejako końcem świata, bo tutaj musi kończyć się podróż każdego turysty. Dalej nie da się bowiem pojechać. Burmistrz nie ma wątpliwości, że gdyby Krynki znajdowały się na trasie np. do Grodna, to gmina zdecydowanie by się ożywiła.
- Gdyby kiedyś takie przejście, nawet niewielkie, powstało, to byłoby dla nas bardzo korzystne. Stalibyśmy się miasteczkiem tranzytowym i życie tutaj na pewno wyglądałoby inaczej. A tak brakuje nam tego otwarcia na wschód, bo w tej chwili jesteśmy jakby całkowicie zamknięci z jednej strony - podkreśla Gudalewska. I jednocześnie wskazuje, że sytuacja z wyludnianiem się małych miasteczek nie jest problemem tylko Krynek, a dotyczy wielu gmin w całej Polsce. I tak jak w innych, głównym powodem jest brak pracy. Widać to doskonale chociażby po statystykach z lat 70., kiedy przyrost naturalny w Krynkach był bardzo wysoki.
- Były PGR-y, przyjeżdżali do nas ludzie z innych miejscowości, budowały się osiedla, Krynki się wtedy rozwijały. Mieliśmy też potężny zakład pracy, jakim była państwowa garbarnia. Niestety, potem przyszły czasy likwidacji PGR-ów, garbarni i ludzie zaczęli odpływać. Skutek był taki, że młodzi wyjechali. Wielu do większych miast, sporo za granicę - wspomina Gurdalewska. - Praca to bowiem główny aspekt mający wpływ na demografię. Ci ludzie, niejako zmuszeni do szukania pracy poza Krynkami, ułożyli sobie gdzie indziej życie zawodowe i prywatne. I być może nawet kiedyś do nas wrócą, ale dopiero na emeryturze.