Krystyna Wolfart wróciła z Sanatorium miłości bez mężczyzny u boku
W moim wieku coraz trudniej jest znaleźć partnera, bo każdy z nas ma za sobą jakieś doświadczenia, pojawia się też sporo strachu i niepewności– mówi Krystyna Wolfart z podbiałostockiego Kleosina, uczestniczka ostatniej edycji telewizyjnego programu Sanatorium miłości.
Z turnusu w Sanatorium miłości wróciła pani bez drugiej połówki. Jest rozczarowanie, że program się tak potoczył?
Przede wszystkim nic na siłę. Skoro nikt mi się nie spodobał, to trudno. Rozczarowana na pewno nie jestem. Poznałam przecież wielu ciekawych ludzi, zdobyłam przyjaźnie na – mam nadzieję – długie lata. To to, czego tak naprawdę oczekiwałam.
Czyli nie jechała pani do Polanicy Zdroju z przekonaniem, że znajdzie pani partnera, a raczej z nastawieniem na dobrą zabawę?
Jestem realistką. Nie nastawiałam się jakoś bardzo na to, że kogoś tam znajdę. Mam świadomość, że w moim wieku jest to coraz trudniejsze. Każdy z nas ma przecież za sobą sporo doświadczeń, pojawia się też sporo strachu i niepewności. Jadąc do sanatorium liczyłam więc bardziej na fajną przygodę, ale nie sądziłam, że ten program to będzie aż tak dobra zabawa.
A dlaczego w ogóle zdecydowała się pani wziąć udział w programie, którego uczestnicy szukają partnerów na oczach milionów Polaków?
To ciekawa historia, bo sama na pewno nigdy bym się do niego zgłosiła. Jednak moja przyjaciółka, mieszkająca we Włoszech, pewnego dnia zadzwoniła do mnie z informacją, że właśnie trwa nabór do tego programu i zasugerowała, że powinnam wysłać swoje zgłoszenie. Oczywiście odpowiedziałam jej, że na pewno tego nie zrobię. Na co usłyszałam: „dobrze, to ja napiszę to za ciebie”. I napisała! A kiedy mi to później przeczytała, to stwierdziłam, że właściwie to mogę się zgodzić, bo co ma być, to będzie i przystałam na wysłanie zgłoszenia do telewizji. Przez cały czas byłam jednak przekonana, że i tak nic z tego nie będzie. W końcu zapomniałam o tym zgłoszeniu, a po kilku miesiącach się zaczęło…
Ku pani zdziwieniu odezwali się ludzie z produkcji programu.
Tak. W pierwszym etapie przysłali nam pytania i trzeba było odpowiedzieć na nie w samodzielnie nagranym filmiku. Przy jego nagrywaniu pomagała mi tylko przyjaciółka, nie było nikogo więcej, a i tak byłam strasznie zdenerwowana. Nie chciałam tego nawet oglądać, tylko od razu to wysłałyśmy. Odważyłam się spojrzeć na to nagranie dopiero po jakichś pięciu miesiącach (śmiech). Po tym filmiku dostałam zaproszenie na casting w Warszawie, a potem to już było właściwie z górki.
Z tego co sama pani mówi o sobie wynika, że jest pani raczej osobą cichą i nieśmiałą. Rozumiem, że udział w telewizyjnym programie to jeden z najbardziej odważnych i szalonych pomysłów w pani życiu?
Z pewnością (śmiech)! Na co dzień jestem bardzo spokojna. Nawet koledzy i koleżanki z sanatorium odbierali mnie jako osobę wręcz wycofaną i małomówną. Bo taka jestem. Udział w telewizyjnym show był więc z mojej strony przejawem prawdziwej odwagi. Ale koniec końców pomyślałam: dlaczego nie? Przecież nigdy w życiu już nie będę miała okazji przeżyć czegoś podobnego.
Jak na udział w Sanatorium miłości zareagowali pani bliscy?
Swoim synom powiedziałam na początku właściwie tylko tyle, że jadę do sanatorium (śmiech). Dopiero przed samym wyjazdem przyznałam, że będzie to właśnie telewizyjne Sanatorium miłości. Byli bardzo zdziwieni. Bardzo! Natomiast moi przyjaciele, kiedy tylko się o tym dowiedzieli, opowiadali o tym wszystkim swoim znajomym. Kiedy więc program był już emitowany w telewizji, kibicowało mi mnóstwo osób. Nawet ci, którzy mnie osobiście nie znali, ale jako że to koleżanka koleżanki bierze udział w programie, to trzymali za mnie kciuki. Pochwały, które potem od nich dostawałam, bardzo mnie podbudowywały.
A kiedy już zaczęły się nagrania, był stres? Trudno było przyzwyczaić się do otaczających panią z każdej strony kamer?
Przedsmak tego miałam już tutaj – we własnym domu, kiedy przyjechało do mnie trzech chłopaków z telewizji, by nakręcić moją wizytówkę. To było bardzo stresujące! Ta kamera, która była tak blisko, te pytania, chodzenie z nimi po mieście… Później, w sanatorium, tego wszystkiego było jeszcze więcej. Ale właściwie chyba wszyscy szybko się do tego przyzwyczailiśmy i po jakimś czasie nie zwracaliśmy już na te kamery uwagi. Czasami zachowywaliśmy się wręcz jak duże dzieci, np. kiedy trzeba było słuchać, to ktoś gadał... Kiedy trzeba było robić jedno, to ktoś zawsze robił coś innego... I potem trzeba było kręcić jeszcze raz (śmiech). Może to jest tak, że im człowiek starszy, to tym mniej zdyscyplinowany?
A czy w tym sanatorium, można było się w ogóle poczuć jak w sanatorium?
Niektórzy mieli jakieś zabiegi, ale ja ich nie miałam. Za to często wolny czas spędzałam na basenie. A tego wolnego czasu trochę było. Czasami, kiedy na przykład gdzieś wyjeżdżaliśmy, rzeczywiście nagrania trwały praktycznie całymi dniami. Ale były też takie dni, że ktoś miał randkę, a reszta miała cały dzień dla siebie. Ale, podsumowując, przed kamerami spędziliśmy naprawdę bardzo dużo czasu.
Który moment z tego miesięcznego pobytu najbardziej zapadł pani w pamięć?
Na pewno kolejka tyrolska! Na początku się tego zjazdu z wysokości nie bałam, bo stwierdziłam, że skoro raz w życiu mam taką okazję, to trzeba to zrobić. Ale ten moment, kiedy spadało się już tej deski, był przerażający... Bardzo krzyczałam. Niesamowity był też lot wiatrakowcem. Ogólnie atrakcje, które zapewniła nam ekipa, były bardzo ciekawe. W pamięć zapadła mi też na pewno ranka ze Zdziśkiem. Ona naprawdę nie była sztuczna i wyreżyserowana, jak zarzuca się nam w komentarzach. Przecież ludzie na pierwszej randce nie są zazwyczaj zbyt wyluzowani ani jakoś szczególnie swobodni...
A czy był jakiś niezbyt miły moment , taki, że miała pani wszystkiego dość i najchętniej wsiadłaby pani w pociąg i wróciła do domu?
Nie, bo nawet jeśli działo się coś przykrego, to i tak nie było to aż tak ważne w porównaniu z tym, co działo się tam dobrego. Patrząc na to, ile tam było radości i nowych wyzwań, nie warto nawet wspominać tych gorszych chwil.
A jakie wrażenie zrobiła na pani prowadząca program Marta Manowska? W telewizji sprawia wrażenie bardzo sympatycznej osoby. Czy jest taka w rzeczywistości?
Tak, jest bardzo ciepłą i niezwykle empatyczną osobą! Nie było w jej przypadku żadnego udawania. To wspaniała kobieta. Przez ten miesiąc bardzo dużo nam pomogła. Zresztą jak cała ekipa. Byłam zachwycona tymi wszystkimi niezwykłymi ludźmi. Bez nich nie byłoby takiego programu.
Kiedy zimą rozpoczęła się emisja programu w telewizyjnej jedynce, zapewne stresowała się pani, jak zostaniecie ocenieni przez telewidzów?
Bardzo! Tym bardziej, że podobno oglądalność naszego sezonu była wyższa niż tych w poprzednich latach. Powiem szczerze, nie spodziewałam się, że tylu Polaków to ogląda. A co było dla mnie szczególnie zaskakujące, to fakt, że tym programem interesują się nawet nastolatki. Ja sama też kiedyś oglądałam poprzednie edycje, ale z niezbyt wielkim zaangażowaniem. A tu proszę – nagle na ekranie telewizora pojawiłam się ja...
Trudno jest oglądać siebie w telewizji?
Na początku było różnie, bo przyznam, że jestem wobec siebie bardzo surowa i krytyczna. Na wspólne oglądanie przychodziły do mnie sąsiadki, a ja ciągle mówiłam: „ o boże, jak ja wyglądam, jak okropnie...” (śmiech). Moja przyjaciółka powiedziała mi w końcu: „albo mów, że dobrze wyglądasz, albo nic nie mów!”. A przecież człowiek nie zawsze był umalowany tak jak trzeba, zdarzało się, że nie było pod ręką tej szminki. Czasami było się zmęczonym... Ale jesteśmy tylko ludźmi. Nie można przez cały czas wyglądać idealnie. W końcu to zrozumiałam.
Ostatni odcinek Sanatorium miłości mogliśmy oglądać w miniony weekend. Czy popularność daje się pani we znaki?
(śmiech). Jak na razie mamy zimę i pandemię, więc chodzę w czapce i maseczce, dzięki czemu pozostaję anonimowa. Ale czasami, jak już tę czapkę zdejmę, to słyszę „ooo, pani z telewizji!”. Ale to bardzo miłe.
A śledzi pan to, co piszą o pani w internecie?
Czasami z ciekawości tam zaglądam. I często jest to bardzo dołujące. Szczególnie, że to przeważnie kobiety piszą tak przykre, nieprawdziwe rzeczy. Te komentarze pojawiają się chyba z jakiejś złośliwości. Ale staram się ich zbyt często nie czytać. I na szczęście, większość komentarzy jest jednak miła.
Program nagrywaliście cały miesiąc – od 4 września do 4 października 2020 roku. Pewnie w którymś momencie można było już poczuć zmęczenie?
Tak, szczególnie ciężko było już pod koniec września. Codzienne nagrania, tzw. setki kręciliśmy kilka razy dziennie, ciągle trzeba było coś mówić, uśmiechać się…
A jednak wyjeżdżać na pewno było żal.
Rozstania, a nawet samo pakowanie się, to nie było łatwe. Fajnie co prawda było w końcu wrócić do domu, ale teraz, kiedy co tydzień oglądałam te odcinki, to wszystko odżyło. Dobrze było wrócić do tych wspomnień.
Ma pani dzisiaj kontakt z którymiś z uczestników programu?
Oczywiście. Bardzo często dzwonimy do siebie z Janiną. Czasami rozmawiam też z Jadzią. A Wiesio, który ciągle gdzieś wyjeżdża, często odzywa się do nas, opowiada nam o tym i przesyła zdjęcia. Wiadomo, ten kontakt nie jest łatwy, bo jesteśmy rozrzuceni po różnych częściach Polski. Ale już planujemy jakieś spotkanie. Może, kiedy już będzie cieplej, pojedziemy do Janki do Sopotu? A może, tą samą ekipą, udałoby się nam jeszcze wrócić do Polanicy…
W sanatorium drugiej połówki znaleźć się nie udało. Ale, mam nadzieję, że wiara w to, że jeszcze ktoś się pojawi przy pani boku, wciąż jest?
Szczerze mówiąc, ta wiara jest już coraz mniejsza. No ale bez niej i bez czekania na coś, życie nie byłoby nic warte. Nadziei więc trochę jest, ale czy coś się wydarzy, nie mam pojęcia.
Przez większość życia była pani w związkach. Chyba niełatwo jest teraz żyć w pojedynkę?
Tak, przez 20 lat miałam męża, a później przez 18 lat partnera. Zmarł na raka sześć lat temu. I przez długi czas czułam wielką pustkę. Niedługo potem wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, do dzieci. Mieszkałam tam 4,5 roku. I już myślałam, że zostanę. Bo i kraj, i ludzie, którzy są tam dużo bardziej otwarci niż u nas - wszystko mi odpowiadało. Jednak czułam się tam ciągle obca. Ciągnęło mnie do Polski i w końcu postanowiłam tu wrócić. Dwóch synów zostało w Stanach, jeden mieszka w Anglii. Jestem więc tu teraz sama. I szczerze mówiąc, im dłużej człowiek jest sam, to zaczyna się przyzwyczajać do tej samotności. Ale mimo wszystko brakuje tej bliskości, tego wyjścia z kimś na spacer czy kawę, trzymania się za ręce…
W Sanatorium miłości tak na poważnie nie zainteresował pani żaden z mężczyzn. To jakie cechy powinien mieć facet, by przyciągnąć i utrzymać pani uwagę?
Zauważyłam, że w tym wieku panowie często lubią dużo mówić o sobie, ciągle się słyszy: „ja byłem, ja zrobiłem, ja pojechałem, ja kupiłem...” A, moim zdaniem, facet w towarzystwie kobiety powinien interesować się tą kobietą, a nie w kółko opowiadać o sobie. To kobieta powinna być najważniejsza. Oczywiście ważne jest partnerstwo i to, by w związku oboje mieli coś do powiedzenia.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten program bardzo panią zmienił. Krystyna już chyba nie jest taka nieśmiała?
Bardzo mnie zmienił. Zrobiłam się dużo bardziej otwarta i odważna, co już po dwóch tygodniach zauważyli nawet moi koledzy i koleżanki z sanatorium. I sama też to czuję. Poza tym cieszę się z tego, że udało mi się w życiu jeszcze coś fajnego przeżyć. I tak jak mówi każdy, tak i jak powtarzam, że udział w tym programie to była przygoda życia. Nie żałuję tego, że zgodziłam się na wysłanie zgłoszenia i teraz, gdyby była tylko taka możliwość, z chęcią wysłałabym je sama. Kiedy jesteśmy po 60-tce, to już nawet nie ostatni dzwonek, a dzwon! Warto więc zaryzykować i zrobić coś dla siebie.