Krzysztof Gajtkowski to postać nietuzinkowa. Ślązak z krwi i kości, który trafił do Poznania zimą 2003 roku i miał być postrachem ligowych bramkarzy. „Gajtek” w Lechu strzelił kilka goli, ale bardziej dał się zapamiętać ze względu na barwne historie, ze swoim udziałem, które przytrafiły mu się przy Bułgarskiej. Wspominamy przygody „Kuszy” w stolicy Wielkopolski.
Krzysztof Gajtkowski przed przyjściem do Lecha był jednym z najbardziej błyskotliwych i skutecznych napastników w lidze. O wówczas 22-letniego napastnika biły się trzy kluby – Dyskobolia Groclin Grodzisk Wielkopolski, Legia Warszawa i Lech. Negocjacje z GKS-em Katowice prowadził wówczas ówczesny prezes Kolejorza Radosław Majchrzak, któremu udało się ostatecznie ściągnąć zawodnika do stolicy Wielkopolski, a kwota transferu wyniosła 1,1 mln złotych, co było wtedy bardzo dużą kwotą. Prezes Majchrzak nie ukrywa, że udało się wygrać rywalizację o napastnika dzięki swojemu przyjacielowi Dariuszowi Wechcie, który wyłożył pierwszą transzę (Lech dogadał się z GKS-em, że zapłaci za zawodnika w trzech transzach) i swojej „elastyczności” w przelewach.
Nocna ucieczka z hotelu i lewe konta bankowe
Już pierwsza historia związana z „Kuszą” (pseudonim przywiózł z Katowic do Poznania) wydaje się niemożliwa, a przydarzyła się na samym starcie jego gry w Lechu. „Gajtek” po przejściu do Kolejorza od razu pojechał z nową drużyną na zimowy obóz w okolice Zielonej Góry. Pierwsza transza za transfer – 400 tysięcy złotych – miała przyjść do tygodnia po podpisaniu umowy przez Gajtkowskiego.
- U nas jak zawsze były problemy finansowe i mój przyjaciel miał zapłacić za nas pierwszą transzę – mówi Radosław Majchrzak, ówczesny prezes Lecha. - Dostaliśmy informację, że lepiej będzie, jak pieniądze przejdą z naszego konta, a nie od niego. Zatem zrobił nam przelew, a wtedy operacje bankowe nie przechodziły tak szybko, jak dzisiaj. Pamiętam, że byliśmy wtedy na sparingu w Zielonej Górze i „Gajtek” tam grał. Podczas meczu dzwonił prezes Marian Dziurowicz (ówczesny prezes GKS-u) z pytaniem: Gdzie jest kasa? Wytłumaczyłem, że jestem na sparingu w Zielonej Górze i jak wrócę do Poznania, to banki będą zamknięte, więc przelew zrobię jutro, bo pieniądze są na koncie. Prezes Dziurowicz na początku przystał, ale coś kręcił nosem. Ostatecznie okazało się, że on przyjechał do nas w nocy do hotelu na zgrupowanie i telefonicznie wywołał „Gajtka”, że ten ma z nim wracać do Katowic, bo Lech nie zapłacił kasy i jest nadal zawodnikiem GKS-u. Krzysiek był niestety łatwowierny, więc ubrał się i za pomocą prześcieradła uciekł z pierwszego piętra i pojechał z nim do Katowic – mówi Majchrzak.
Na drugi dzień sprawa nie ucichła. - Prezes Dziurowicz zwołał konferencję i były tam różne media, nawet centralne. Zaczął mówić, że Lech Poznań go oszukał. Że dzwonił do banku, a na naszym koncie nie ma żadnych pieniędzy. Mocno się wkurzyłem i musieliśmy wszystko odkręcać, ale pieniądze ostatecznie poszły na konto GKS-u. Afera była mocna. Zresztą prezes Dziurowicz też miał potem problemy, bo następne transze przelewaliśmy już na inne konto, któremu prezes GKS wisiał pieniądze. Potem okazało się że tak naprawdę „Gajtek” przeszedł do nas, bo raz, że daliśmy trochę więcej, a przede wszystkim Legia i Groclin nie chciały wysyłać kasy na nie wiadomo jakie konta. My dobrze znaliśmy takie tematy i nie był to dla nas problem.
Zresztą wspomniany brak decyzyjności u „Gajtka” dał o sobie znać jeszcze nie raz, o czym wspomina Piotr Reiss. Tym razem sytuacja z szatni, gdzie trenerem Lecha był wówczas Czesław Michniewicz.
- Pamiętam taką sytuację, że ja i Piotrek Świerczewski spóźniliśmy się na trening, a Czesław Michniewicz nie chciał nas wpuścić do szatni. Na odprawie część zespołu wstawiła się za nami, ale nie Tomek Iwan (wówczas najstarszy w szatni) i mówi: „No to w takim razie ja też nie trenuje” i zaczął się przebierać w normalne rzeczy. Krzysiek był skonsternowany i nie wiedział, co zrobić. Najpierw wstał i zaczął się ubierać jak Tomek Iwan. Na to Czesław Michniewicz krzyczy do niego: „A Ty, Gajtek, co robisz?!”. Na to ten się wystraszył i zaczął z powrotem przebierać się w strój treningowy. Po chwili podszedł „Ajwen” i mówi: „No jak, Gajtek z powrotem ubierasz się w ciuchy treningowe?”. Było dużo śmiechu, bo Krzysiek nie wiedział, za kim stanąć
– wspomina Reiss.
Zobacz też: Lech Poznań pożycza pieniądze od kibiców. Odda z wysokim procentem! Startuje akcja #wGóręSerca
Zresztą pierwszy przyjazd „Gajtka” na Bułgarską też został zapamiętany. Pod stadion podjechało czarne audi A3, z którego wysiadło czterech gości. Krzysiek z pełną opalenizną wysiadł w czarnym długim płaszczu, co już było sporym zaskoczeniem dla poznańskich dziennikarzy. Samo wejście do Lecha miał dobre. Na wejście strzelił gola z Odrą Wodzisław Śląski, a tydzień później poprawił bramką z KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Kibicom przy Bułgarskiej roztaczała się już wizja supersnajpera, ale „Gajtek” na kolejne bramki czekał aż dwa miesiące.
Brutto czy netto? „A co za różnica”
Do historii przeszła też opowieść o negocjacjach kontraktowych napastnika urodzonego w Bytomiu. „Gajtek” z Lechem ostatecznie podpisał trzyletni kontrakt. W drugim roku swojej gry w Lechu przyszedł do prezesów i powiedział, że chce zarabiać więcej. Piłkarz argumentował to wtedy dobrą postawą. W swojej pierwszej rundzie w 16 meczach zdobył 7 goli, z czego aż 5 przeciwko Pogoni Szczecin, co przeszło do historii.
W Lechu wówczas kasa świeciła pustkami i „Gajtka” kilka razy udało się udobruchać, ale w końcu do władz klubu przyszedł menadżer zawodnika, którym był Przemek Erdman. Mówił w sumie to samo co Krzysztof, ale przekonywał w innych słowach, że napastnik nie da się zbyć. Dodatkowo niezadowolenie „Gajtka” miało wówczas negatywny wpływ na szatnie, bo chodził i narzekał, że za mało zarabia. W końcu prezes Majchrzak podjął decyzję, że trzeba dać mu więcej. Po negocjacjach kontraktowych Krzysiek wszedł cały zadowolony do szatni. Pierwszy zapytał Piotr Reiss.
- I co, dogadałeś się?
Na co uśmiechnięty „Gajtek”: - A jak, dogodołem się (mówił swoim śląskim akcentem)!
Na co ciekawa drużyna: - To ile ci dali?
Krzysiek zarabiał wtedy ok. 19 tysięcy złotych i taka kwota padła z ust zawodnika. Na co koledzy pierwsze co wystrzelili: - A brutto czy netto?
Zakłopotany „Gajtek” nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć i wypalił: - Co ku**a? Jakie brutto, jakie netto? Znowu mnie w ch**a zrobili? A zresztą… co za różnica.
Szatnia wybuchła śmiechem.
„Ty mosz tak na imię, czy tylko tak na ciebie godoją?”
Anegdot o Krzysztofie Gajtkowskim jest naprawdę sporo, a do historii przeszły dwie związane z przedszkolem. Pierwsza to wspólny wypad naszego bohatera z Piotrem Reissem i Arkadiuszem Kaliszanem na Dębiec.
- Pojechaliśmy w trójkę do przedszkola na spotkanie z dziećmi. Na koniec przyszło do rozdawania autografów. „Gajtek” skończył to robić jako pierwszy i jedna z pań wychowawczyń poprosiła go, żeby wpisał się do pamiątkowej księgi odwiedzin. Krzysiek otworzył tę księgę i skonsternowany pyta panią: „A co ja mam tutaj napisać?”. Na co wychowawczyni zaproponowała, żeby napisał „Piłkarze Lecha Poznań dla grupy skrzatów”. W tym zdaniu zrobił sporo błędów i pani przedszkolanka była w ciężkim szoku i szybko zamknęła księgę
– wspomina wspólną wizytę Piotr Reiss.
Druga to już ta bardziej znana o zapisywaniu syna przez „Kuszę” do przedszkola. Napastnik pojechał wraz z dwoma ludźmi z klubu i otrzymał do wypełnienia kilka formularzy. Problemy zaczęły się już na rubryce „imię i nazwisko”, bo „Gajtek” wpisał… "imię i nazwisko" zamiast „Krzysztof Gajtkowski”. Jednak nie był to koniec problemów. Na nowym formularzu, gdzie udało się przejść pierwszą pozycję, był „wiek syna”. Zakłopotany Krzysiek chciał się upewnić, więc dla pewności zadzwonił do matki dziecka.
Prawdziwe schody zaczęły się, kiedy po wypełnieniu danych ojca przyszło do wypełnienia informacji o partnerce. Zresztą już wcześniej były plotki, że koledzy często wkręcali „Gajtka”, że imię „Sunia” (chodziło o Sonię, matkę dziecka, ale Krzysiek wymawiał "Sunia") nie do końca jest pełnym imieniem. Krzysiek się o to spierał, ale koledzy mocno go przekonywali, że nie ma takiego imienia. Stąd kiedy pojawiła się rubryka „imię matki”… "Kusza" wyciągnął telefon i przedzwonił do Sonii z następującym pytaniem: - Sunia, ty naprawdę mosz tak na imię czy tylko tak na ciebie godoją?
Podobno nie był to jedyny telefon do Sonii. Kiedy przyszło do wypełniania rubryki z datą urodzenia dziecka także pojawił się problem.
- Powiedz mi, kiedy nasz mały się urodził? Wiem, że w marcu, ale nie wiem którego.
Na to Sonia: - 12 października.
Krzysztof Gajtkowski miejsca pochodzenia się nie wyzbył. Często mówił śląską gwarą i jak wspomina prezes Radosław Majchrzak „było widać przepaść” między Śląskiem a Wielkopolską. Zresztą Majchrzak później dodaje, że wówczas dla „Gajtka” przeprowadzka do Poznania była niczym jak do Nowego Jorku.
I z tym też wiąże się jeszcze jedna historia. Kiedy "Kusza" przyszedł do Poznania w Lechu był jeszcze jeden Ślązak - bramkarz Mariusz Luncik. Kiedy Krzysztof Gajtkowski wykonywał pierwszy telefon do domu rodzinnego, to sytuację w zespole zanalizował w następujący sposób.
- Strasznie tu jest dziwnie. Tylko ja i "Luna" jesteśmy normalni, a reszta to same poloki.
Kolejny powrót do Katowic
Krzysztof Gajtkowski w barwach Lecha Poznań zaliczył najwięcej meczów w swojej karierze (występował także m.in. w Koronie, Polonii Warszawa, GKS Katowice czy Warcie Poznań) w jednym klubie. Łącznie dla Lecha w 73 meczach zdobył 22 gole i zaliczył 8 asyst. Piłkarzem Kolejorza był przez 3 lata, ale na pół roku wrócił ponownie do Katowic, ale tym razem bez skakania przez okno.
Lech miał problemy ze spłatą trzeciej transzy pieniędzy za „Kuszę”. Trzecia transza wynosiła ok. 100 tysięcy złotych i miała zostać przelana równo rok po transferze. Na co wpadł prezes Dziurowicz? Wypożyczymy „Gajtka” na pół roku i anulujemy wam trzecią transzę. W Lechu „Gajtek” miał wówczas cięższy okres i klub na to poszedł, a Krzysiek na pół roku trafił do Katowic. Dzisiaj sytuacja praktycznie niemożliwa.
Zresztą „Gajtek” początek w Lechu mógł mieć lepszy, ale przez swój brak obycia i lekkie gapiostwo nie było tak łatwo. Starsi kibice do dzisiaj pamiętają, że w Kotle wisiał rysunek z narysowanym szybem od kopalni. Plotka niosła, że miało to pomóc Krzyśkowi trafiać do bramki. Kibice go lubili, bo na boisku walczył i pokazywał śląski charakter. A dodatkowo czasami udało mu się coś strzelić.
Barwna postać, dusza towarzystwa. Dbał o atmosferę w zespole, ale trochę gapa
Gdzie się o Krzysztofa Gajtkowskiego się nie zapyta, to wszędzie można usłyszeć same pozytywne rzeczy na jego temat.
- Nasza dusza towarzystwa. Jak przyjechał z Bytomia, to wyglądał jak z innego świata. Musiał się tu trochę oswoić. To jest taka osoba, że możesz się z nim nie widzieć dłuższy czas, ale jak go spotkasz, to jest tak, jakbyśmy widzieli się tydzień temu. Cały czas żartował, a co najważniejsze – dobry człowiek
– mówi Zbigniew Zakrzewski.
- Postać barwna i bardzo pozytywna. W tych cięższych czasach wprowadził u nas wiele kolorytu. Z kibicami miał dobry układ, bo czasami dostawaliśmy informacje, że siedzi tutaj w knajpie albo zasiedział się gdzieś u innego znajomego – wspomina z uśmiechem Radosław Majchrzak.
- „Gajtek” był przede wszystkim duszą towarzystwa. Bardzo śmieszny, prosty chłopak, ale zawsze można było na niego liczyć. Zawsze dbał o dobrą atmosferę w zespole. Był ważnym ogniwem zespołu, a do tego potrafił czasami coś strzelić. Czasem lubił wybrać się na solarium. Jajczarz, który pasował do naszej szatni. Wspominam go jako osobę z dużym dystansem do siebie, a co najważniejsze umiał się śmiać sam z siebie – Piotr Reiss.
„Kusza” w 2012 roku trafił do Warty, gdzie spędził rok. Spotkał tam zresztą wielu kolegów z czasów gry w Lechu, jak „Reisik” czy „Zaki”, ale nawet po takim czasie był takim samym gościem.
- „Gajtuś” chyba do końca życia się nie zmienił – uśmiecha się Zbigniew Zakrzewski. - Zawsze pozostanie już sobą. Jeśli chodzi o piłkarskie rzeczy, to trochę miał pecha z kontuzjami. W Lechu miał problemy z kolanem, a sam nie pomagał organizmowi dojść do siebie (śmiech). Mógłby pokazać na boisku więcej, bo miał śląski charakter i zadziorność. W tamtym czasie w Lechu było jeszcze kilku chłopaków ze Śląska i pamiętam, jak się śmialiśmy, że oni rozmawiają w innym języku. „Gajtuś” potrafił się z siebie śmiać i wiedział, że nie ogarnia i pewne proste rzeczy sprawiały mu problemy. Był znany z tego, że lubił wszystko gdzieś zostawić.
I tu na koniec jeszcze jedna anegdota związana właśnie z zostawianiem.
- Pamiętam, jak Krzysiek grał później w Polonii Warszawa – mówi dalej „Zaki”.
- Przyjechaliśmy do Warszawy na mecz z Polonią i oni mieli wtedy remont szatni. Gospodarze w ciągu tygodnia przebierali się w szatni gości, czyli tej, w której my szykowaliśmy się do meczu. Wchodzimy do szatni, otwieram szafkę… a tam kontrakt Krzysztofa Gajtkowskiego ze wszystkimi kwotami itd. Było później z tego dużo śmiechu
– kończy Zbigniew Zakrzewski.
Obecnie Krzysztof Gajtkowski wrócił na Śląsk i „radzi sobie dobrze i kręci jakieś biznesy na rejonie”. W tym roku skończy 40 lat, a na swoim koncie nie ma żadnego trofeum. Mógł mieć Puchar Polski z Lechem w 2004 roku, ale przez wypożyczenie do GKS Katowice nie był w składzie drużyny, która pokonała w dwumeczu Legię Warszawa. W Kolejorzu „Kusza” miał jeszcze dwa wielkie momenty – wspomniane pięć goli z Pogonią Szczecin i gol w Lens w dwumeczu w Pucharze Intertoto, przegranym ostatecznie przez Kolejorza.
Postać niezwykle barwna, która w dzisiejszych czasach raczej nie miałaby prawa funkcjonować w szatni piłkarskiej.