Krzysztof Krawczyk zawiesił karierę, ale nie może żyć bez śpiewania
Otwarcie przyznaje, że nie jest świętoszkiem: był czas, że żył ponad miarę. Z biegiem lat uderzył się jednak w piersi. Dziś jest wierny Bogu, zonie i muzyce.
Kiedy jesienią zeszłego roku ogłosił, że zawiesza karierę, fani byli niepocieszeni. Trudno mu się jednak dziwić: w ostatnich latach nieco podupadł na zdrowiu. Cierpi na uciążliwą arytmię serca, do tego przeszedł operację biodra i musi się poruszać o lasce. Na razie wykorzystuje więc czas pandemii na podreperowanie formy. Czy jeszcze zaśpiewa dla nas na żywo?
- W moim zawodzie nie ma emerytury. Będę śpiewał dopóki publiczność zechce mnie słuchać. Kiedy zauważę, że na koncerty przychodzi coraz mniej widzów, a płyty rozchodzą się w coraz mniejszym nakładzie - wycofam się. Póki co - jest dobrze. Dlatego wierzę, że zaśpiewam jeszcze niejedną nową piosenkę - podkreśla w „Dzienniku Polskim”.
*
Jego rodzice byli aktorami, ojciec pochodził z Sosnowca, a matka z Bielska. Poznali się w czasie wojny w fabryce amunicji. Od razu wpadli sobie w oko i kiedy wzięli ślub, zamieszkali w Katowicach, gdzie przyszedł a świat ich pierwszy syn – Krzysztof. Potem rodzina przenosiła się kilkakrotnie, ponieważ ojciec dostawał angaże w kolejnych teatrach. Rodzice chcieli, by Krzysztof poszedł w ich ślady, dlatego zapisali go do szkoły muzycznej, gdzie uczył się grać na fortepianie. Sam natomiast sięgnął po gitarę.
- Już jako małolat byłem zafascynowany Armstrongiem i Beatlesami. Ale przede wszystkim Tommy’m Steelem z filmu „W rytmie rock’n’rolla”. Stałem tuż przed telewizorem i nie mogłem się od niego oderwać. A odkryłem, że mam to „coś” dopiero, gdy zacząłem śpiewać piosenkę Ricky’ego Nelsona z „Rio Bravo”. To był mój popisowy numer – opowiada w „Playboyu”.
Kiedy miał szesnaście lat, ojciec ciężko zachorował i zmarł. Chłopak był zrozpaczony. „Boga nie ma!” – krzyknął na pogrzebie. Jako najstarszy w rodzinie, musiał zarabiać na jej utrzymanie. Dlatego rzucił naukę i został gońcem. Postanowił jednak zrobić maturę w szkole wieczorowej. Tam poznał starszą od siebie Grażynę Adamus. Zakochał się po uszy – i niebawem para wzięła ślub.
W międzyczasie założył z kolegami własną grupę. Trubadurzy dali się porwać modzie na big-big: występowali na przeglądach młodzieżowych zespołów, zdobywając z koncertu na koncert coraz większą popularność. W końcu stało się o nich głośno w całej Polsce. W czasie swej największej popularności grali po 30-40 koncertów miesięcznie. Po każdym występie fanki szturmowały garderobę muzyków – a ci nie odmawiali sobie korzystania z uroków sławy.
*
Na początku lat 70. skład zespołu zaczął się sypać. Wtedy Krawczyk dostał propozycję rozpoczęcia solowej kariery. Łącząc w sobie męską zmysłowość w stylu Elvisa Presleya z uwodzicielską elegancją w rodzaju Toma Jonesa, rozkochał w sobie wszystkie Polki. Jedną z nich była jego koleżanka z Trubadurów – Halina Żytkowiak. Kiedy gwiazdor rozwiódł się z pierwszą żoną, natychmiast poprowadził młodą wokalistkę do ołtarza. Owocem tego związku szybko stał się syn – Krzysztof Junior.
Krawczyk miał wtedy złoty czas: sypał przebojami, jak z rękawa. Radio co chwilę emitowały kolejne jego piosenki: „Byłaś mi nadzieją”, „Parostatek”, „Rysunek na szkle”, „Byle było tak” czy „Pamiętam ciebie z tamtych lat”. Gościł niemal na każdym festiwalu, od Zielnej Góry i Kołobrzegu, po Opole i Sopot. Półki na meblościance w jego mieszkaniu uginały się pod ciężarem zdobytych trofeów. Aż wreszcie coś zazgrzytało.
- To było jakoś pod koniec lat 70. Ówczesny prezes Radiokomitetu, Maciej Szczepański, obraził się na mnie za to, że nie wygrałem festiwalu w Sopocie. Zamiast mieć pretensje do jury, uznał że to ja nie zaśpiewałem wystarczająco dobrze. W wyniku jego interwencji zostałem... zawieszony w czynnościach i otrzymałem szlaban w radiu i telewizji – wspomina w „Dzienniku Polskim”.
Jak przystało na rodzime gwiazdy estrady czasów epoki gierkowskiej, również i Krawczyk wyjeżdżał z koncertami za granicę.
Najpierw do bratnich krajów – ZSRR czy Wschodnich Niemiec. Tam przyjmowano go jak gwiazdę z Zachodu. Nic więc dziwnego, że z czasem zapragnął podbić Amerykę. Dzięki temu, że miał obrotnego menedżera, Andrzeja Kosmalę, w końcu udało mu się polecieć za ocean. A los chciał, że generał Jaruzelski akurat wprowadził w Polsce stan wojenny.
*
Krawczyk szybko przekonał się, że los emigranta nie jest łatwy. Początkowo śpiewał w klubach polonijnych i zarabiał przyzwoite pieniądze. Potem było trochę gorzej: kiedy nie miał zamówień na występy, musiał zatrudnić się na budowie i kładł papę na dachu czy tynkował werandy. Nie zrezygnował jednak z marzeń o wielkiej sławie – i jakimś cudem udało mu się podbić Las Vegas. Zaśpiewał w kilku tamtejszych kasynach i nagrał płytę z dawnym współpracownikiem Elvisa Presleya.
- Aby przeżyć trudne chwile podczas pobytu w Ameryce, zacząłem zażywać mnóstwo leków: przeciwbólowych, antydepresyjnych i uspokajających. Miałem przyjaciela-lekarza, którzy przepisywał mi wszystko to, co tylko chciałem. W pewnym momencie zorientowałem się, że jestem lekomanem – opowiada w „Gazecie Krakowskiej”.
Krawczyk mógł źle skończyć: ale po rozstaniu ze swą drugą żoną, zakochał się w młodej dziewczynie pracującej w jednym z polonijnych klubów Chicago. Ewa szybko postawiła go na nogi. Najpierw zawalczyła o to, by wrócił do Kościoła, a potem wyprowadziła go z lekomanii. Wszystko to sprawiło, że piosenkarz zatęsknił za Polską. Kosmala tylko na to czekał i zorganizował podopiecznemu powrót do ojczyzny.
Lata 90. nie były jednak łatwe dla dawnych gwiazd Peerelu. Chcąc, nie chcąc, wokalista musiał zacząć śpiewać... disco-polo. Szansą na powrót do łask słuchaczy okazała się dla niego wspólna płyta nagrana z Goranem Bregovićem. Dzięki niej w następnej dekadzie udało się Krawczykowi nawiązać współpracę z młodymi gwiazdami – Edytą Bartosiewicz czy Muńkiem Staszczykiem. Zmienił też repertuar i sposób śpiewania, stając się z czasem polskim odpowiednikiem... Leonarda Cohena.
- Nie mogę żyć bez muzyki. Ona jest dla mnie jak prąd w rzece: wskazuje kierunek i niesie ze sobą do przodu. Nie zapominam również o Kościele – staram się mu służyć. Pogłębiam swoją wiarę, dużo czytam książek, rozwijam się duchowo. Przygotowuję się w ten sposób na spotkanie z Ojcem w niebie – podsumowuje w „Dzienniku Polskim”.