Krzysztof Rybiński: Nie chcę wikłać się znowu w sferę publiczną
- Eurogeddon był dla mnie nic nie znaczącym epizodem. Choć dziś uważam, że to było niepotrzebne. Ten fundusz był trochę jak gra w kasynie - mówi Krzysztof Rybiński, ekonomista.
Gdzie Pan był, gdy Pana nie było?
W 2015 r. wyjechałem do Kazachstanu, zostałem rektorem największej uczelni ekonomicznej w tym kraju - w tej szkole kształcą się elity biznesowe i polityczne Kazachstanu.
W XXI wieku Kazachstan to nie jest koniec świata - mógł Pan dalej funkcjonować w polskim życiu publicznym nawet stamtąd. Ale Pan zniknął całkowicie. Jakby chciał się odciąć.
Naprawdę byłem bardzo mocno zaangażowany w uczelnię. Ona w ostatnich latach podupadła, wystąpiła tam duża korupcja. A ja lubię wyzwania. Udało nam się w trzy lata wykorzenić łapówkarstwo i zdobyć międzynarodowe akredytacje.
I naprawdę nie dało się tego połączyć z Polską?
Odkąd wróciłem do Polski z Japonii w 1991 r., byłem tutaj bardzo aktywny przez ponad 20 lat - komentowałem, pisałem teksty, raporty, doradzając różnym rządom, realizując kolejne projekty. Duża część tych zajęć była pro bono. Wstrząs, ale też i katharsis, przeżyłem w 2011 r., kiedy wystartowałem w wyborach do Senatu.
Z komitetu Obywatele do Senatu założonego przede wszystkim przez prezydentów polskich miast, m.in. Jacka Majchrowskiego czy Rafała Dutkiewicza.
Kandydowałem z warszawskiej Pragi, miejsca, gdzie się wychowałem. I tam dostałem wyborcze bęcki od postkomunisty - walkę o mandat senatora przegrałem z Markiem Borowskim. Przegrałem, mimo że przez dwa miesiące chodziłem po praskich ulicach, przekonując do swojej kandydatury. Miałem program, miałem pomysły, zdzierałem buty - a mimo to zdobyłem tylko 16 proc. głosów, mój rywal ponad 50 proc., choć nie robił praktycznie nic.
Zabolało?
Tak. To wtedy sobie pomyślałem: trzeba z tym skończyć. Po tej przegranej uznałem, że wycofuję się z aktywnego życia na styku z polityką.
Przecież Pan był cały czas aktywny - jako komentator, ekspert, autor. Działał Pan jak jednoosobowy think tank.
Rzeczywiście, napisałem ponad 5 tys. artykułów popularnonaukowych. Pisanie artykułów popularnonaukowych to było nawet wtedy moje hobby. Ale gdy się pojawiła okazja wyjazdu do Kazachstanu, związana z ciekawym wyzwaniem, to z niej skorzystałem.
Za szybko przebiegł Pan przez lata 2011-2015. Przecież wtedy Pana wszędzie było pełno.
Rzeczywiście byłem aktywny. Byłem wtedy rektorem uczelni Vistula, dużo pisałem, prowadziłem własną działalność gospodarczą.
No i założył Pan Eurogeddon.
Tak, uruchomiłem fundusz, który miał łącznie ośmiu albo dziewięciu klientów, dokładnie już nie pamiętam.
Bo to tani fundusz nie był.
Minimalny wkład do niego to było 200 tys. zł, nie każdy mógł sobie na to pozwolić. Ale to nie był fundusz aktywnie zarządzany. Ja go otworzyłem, a później on żył swoim życiem.
Generując stratę ponad 50 proc. pieniędzy w nim ulokowanych. Pana główna publicystyczna teza tamtych czasów - że strefa euro nie przetrwa kryzysu - też okazała się fatalnie przestrzelona. Trudno o większe pudło.
Bez przesady, mogą być większe. Ale faktycznie, wtedy nie doceniłem zdolności strefy euro do przetrwania.
Skąd ten błąd w ocenie?
Wcześniej pracowałem m.in. jako wiceprezes NBP i wydawało mi się, że znam mentalność bankierów centralnych. Przecież obracałem się w ich towarzystwie, bywałem na wewnętrznych spotkaniach.
I jakie obserwacje?
Wydawało mi się, że bankier centralny to ktoś taki, kto pewnych granic nigdy nie zdoła przekroczyć. Tymczasem stało się inaczej.
Nawiązuje Pan do słów Mario Draghiego, że „cokolwiek się zdarzy...” z 2012 r.?
Tak. Te jego słowa i działania potem podjęte okazały się decydujące.
Ale Pan mu nie uwierzył? Uznał, że Europejski Bank Centralny nie będzie w stanie zrobić naprawdę wszystkiego?
Wtedy wydawało mi się, że po prostu się nie da. Uważałem, że nierównowagi są na tyle duże, a narosłe patologie tak potężne, że banki centralne nie zdołają z tym się uporać - skala działań potrzebnych do tego wydawała mi się nie do podźwignięcia dla bankierów centralnych. Przede wszystkim z powodów kulturowych.
O jakiej kulturze Pan mówi?
Nie przyszło mi do głowy, że bankierzy centralni zdecydują się na przykład wprowadzić ujemne stopy procentowe. Ale oni jednak na to poszli - i to zatrzymało kryzys.
Czyli Mario Draghi zatrzymał największy kryzys od 1929 r.? A może on nie był aż tak poważny, jak wtedy go przedstawiano?
Nie, kryzys był naprawdę potężny. Jego zatrzymanie było możliwe tylko dlatego, że Fed i EBC zrobili dużo więcej, niż 20 lat wcześniej jakikolwiek ekonomista sobie wyobrażał, że można zrobić. Nie wiem, dlaczego na to się zdecydowali, być może byli pod wpływem polityków - ale to zrobili.
Mario Draghi to, według Pana, geniusz? A może iluzjonista czy wręcz hochsztapler?
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od polityki monetarnej Alana Greenspana, od wprowadzonych przez niego „opcji ubezpieczających od recesji”. To wtedy przyjęło się, że obok tradycyjnego zadania banku centralnego, którym jest pilnowanie inflacji, pojawia się też ukryty cel - podtrzymywanie wzrostu gospodarczego i koniunktury na rynkach finansowych. Zaczął to Greenspan, później rozlało się po całym Zachodzie. Draghi wpisał się w tę tendencję. Ale to tak się nie skończy. Obecna sytuacja jest bardzo niestabilna.
Jak to groźne?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień