Krzysztof Szubzda: Kto wygrał pod Grunwaldem?
Dziś znów wszyscy przypomnimy sobie datę, którą i tak wszyscy znają, datę, która jest tak polska, że stała się nawet recepturą proporcji wody, cukru i droży w samogonie - 1410. Ale zanim huknie śpiew rycerski i znów zabijemy Ulricha von Jungingena, proponuje, przekorny eksperyment myślowy.
Wyobraźcie sobie ofiarnych, polskich misjonarzy, którzy z narażeniem życia niosą różnym, dzikim krajom wiarę, budują studnie, szkoły, piekarnie, uczą rolnictwa i rzemiosł. Miejscowa ludność dźwiga się wreszcie na samodzielność i mówi naszym braciszkom zakonnym: „won okupanci” . Po czym zbrojnie ruszają na dobroczyńców, by wyrżnąć ich niemal do nogi. Straszne, co? Tak właśnie Niemcy pomyślą dziś o grunwaldzkiej rocznicy. I pewnie czują się moralnymi zwycięzcami. Choć zwykle to my czcimy zwycięskie porażki z Niemcami.
Rosjanie też wspomną Grunwald i swoje dwa pułki smoleńskie, które choć nieliczne, walczyły w samym środku bitewnej wrzawy i wykrwawiwszy się do cna, przechyliły szalę zwycięstwa na stronę antykrzyżackiej koalicji. Choć zwykle to my opiewamy nasze, może drobne, acz rozstrzygające czyny.
Grunwaldzką wiktorię odtrąbią dziś i Czesi. Też tam byli. Może niezbyt długo, bo wymaszerowali do domu jeszcze przed „Bogarodzicą”, ale perswazja słowna niejakiego Mikołaja Trąby zawróciła ich na pole bitwy. Co prawda po pierwszym ataku znów się ulotnili i znów natknęli na Trąbę, ale trzeci raz zrobić w trąbę się nie dali i... uciekli do lasu. Taką wersję wydarzeń podaje nam Długosz. Czesi mają pewnie swoją. Nie wspomną przecież organizatora tych ucieczek Jana Sarnowskiego, który pokrył się taką hańbą, że żona nie wpuściła go już nigdy do łóżka (to Długosz!), wspomną zaś niezrównanego stratega Jana Żiżkę, który stracił w bitwie lewe oko. Oprócz Żiżkowego oka, Czesi wysławią swoich walecznych żołnierzy, którzy wyzionęli ducha pod Grunwaldem. Czeskie ofiary były i to z pewnością waleczne i liczne, ale zdaniem historyków, śpiewały przed bitwą raczej „Christ ist erstanden” niż „Bogarodzicę”.
Grunwald uznawany jest też za przełomowe wydarzenie w historii Ukrainy i w niczym nie przeszkadza tamtejszym historykom fakt, że samej Ukrainy w 1410 roku jeszcze nie było. Ukraińcy żyli przecież w Polsce, na Litwie, w Hospodarstwie Mołdawskim, na Rusi Kijowskiej i wśród Tatarów, byli więc w szeregach wszystkich walczących wojsk. Czyli to Ukraińcy zadali cios Krzyżakom!
No, ale najbardziej świętować będą dziś Litwini. Tam dumną nazwę „Żalgiris” (czyli Grunwald) nosi już chyba wszystko: sery, piwa, hotele, kluby sportowe, papierosy. Litwini są bardziej niż pewni, że Grunwald to ich dzieło. Przecież, podczas gdy zdradziecki Jagiełło słuchał piątej mszy polowej i odwlekał działania, Witold wpadł na pole i pozamiatał. My to widzimy trochę inaczej. Jesteśmy bardziej niż pewni, że Litwini z pól grunwaldzkich wycofali się w popłochu, a Jagiełło dowodził tak skutecznie aż ochrypł i jeszcze nazajutrz niepodobna było pojąć, co mówi. Litwini twierdzą, że choć uciekali, to nie w popłochu, lecz w zręcznym fortelu, który wciągnął w pogoń najsilniejsze oddziały Zakonu, dzięki czemu Polacy mogli już bez wysiłku podożynać resztki krzyżackich rycerzyków.
I co mamy z tego, my wszyscy zwycięzcy spod Grunwaldu? To samo co zwycięzcy wszelkich wojen i wojenek: poczucie racji, poczucie lepszości, rozpierającą dumą i piękny mit o samych sobie. Wszyscy też marzymy, żeby Niemiec wrócił do nas jeszcze pod Grunwald czy na Żmudź na urlop i zostawił parę euro. Może nam nawet splunąć w twarz i dzieci trochę dla niego pogermanimy, byle by tylko płacił. Jeśli zaś idzie o realne korzyści , to grunwaldzcy zwycięzcy nie ugrali prawie nic. Tak zwykle bywa. Ileż to razy czułem się moralnymi zwycięzcą kłótni z mamą, żoną, czy kumplami, ale i tak wszystko potoczyło się tak, jak oni chcieli. Ile razy przez niepotrzebne zadry straciłem realne korzyści, ale korzyścią była przecież duma, że „przynajmniej sk...owi nawrzucałem”. Wojna jest idealnym rozwiązaniem, żeby podbudować sobie ego, poprawić mniemanie o sobie, żeby poczuć radość ekspansji i ten słodki urok płynący z podeptania wroga. Uwielbiamy wojować. Dzieciaki na historii uczą się głównie o wojnach, ich przebiegu, przyczynach i skutkach, poznają życiorysy różnych podpalaczy naszego kontynentu. Pokazujemy im obrazy wojen, bawimy się na militarnych piknikach, uwielbiamy grochówkę, ale wojskową, chodzimy do muzeum wojska, bo nie ma przecież muzeów kompromisów, układów czy zgód.
Dogadywanie się, oprócz tego, że ma sens i przynosi wszystkim pożytki, jest nudne i nie nadaje się do opiewania w pieśni. I tak wychowujemy kolejnych wojowników, którzy zamiast skutecznie negocjować będą romantycznie walczyć. Tu warto wspomnieć, że Krzyżacy w wyniku swojej sromotnej klęski wynegocjowali sobie raczej zwycięskie warunki pokoju.
A prawdziwą klęskę zadaliśmy Zakonowi w roku, którego nikt nie pamięta i nikt nie hołubi. Nieznani bohaterowie tych skutecznych rokowań to: podkomorzy Kościelecki, świetnie wykształcony wojewoda poznański Jan Ostroróg, lojalny i wpływowy biskup Jakub z Sienna, a przede wszystkim nasz wybitny dyplomata Piotr Ścibor Poniecki. Niezła nuuuuuda, co? Data tego nudnego wydarzenia to 1466. Od samego patrzenia na nią można zasnąć. To nic. Dobranoc. Dziś znów obudzi nas piękny mit, tętent koni i porywające poczucie dumy.