Krzysztof Szubzda: Lepsza mądra dyskryminacja niż głupie równouprawnienie
Na świecie jest mnóstwo nierówności i dyskryminacji. Na szczęście cały czas z tym walczymy i dzięki temu świat jest coraz piękniejszym miejscem do życia.
Na przykład w dawnych niesprawiedliwych czasach rola Hamleta była zarezerwowana jedynie dla młodych mężczyzn, i to tylko rasy białej. Ale kampania na rzecz równego dostępu do roli sprawiła, że Hamleta zagrała już kobieta, potem czarnoskóry, leworęczny, skośnooki aż wreszcie rudobrody, zamykając problem nierówności przynajmniej na tym wąskim odcinku. Ale w innych kwestiach ciągle jest wiele do zrobienia. Na przykład żaden mężczyzna nie zagrał jeszcze Calineczki, szczególnie dyskryminowani są ci starzy i wysocy. Przy obsadzie roli wciąż pokutuje seksizm, ageizm, rasizm i wysocyzm. We wszystkich filmach o niewolnictwie, biali aktorzy są zawsze czarnymi bohaterami. Czerwonoskóre kobiety nie są w ogóle przesłuchiwane do ról kowbojów. A propos, słyszałem, że słowo „czerwonoskóry” stało się ostatnio obraźliwe. Do tego stopnia, że rdzenni Amerykanie pozwali drużynę Washington Redskins i żądają potężnego odszkodowania za nieustannie ich obrażanie. Nam Indianie nic nie zrobią, bo jesteśmy żółto-czerwoni, ale w Polsce zdarzają się i Czarni Słupsk, i Czarni Jasło. Aha, pod Choroszczą mamy przecież Żółtki, więc tylko patrzeć, jak wpadnie tu chiński adwokat z pozwem na symbolicznego dolara dla każdego obrażonego Chińczyka.
Aktualnie trwa też w Stanach dyskusja, jak poprawnie reagować na kichnięcie. Dotychczasowe „God bless you” obraża przecież uczucia niereligijne ateistów oraz uczucie religijnej ewentualności agnostyków. W ogóle Ameryka to siedlisko dyskryminacji. Czy wyobrażacie sobie, że za Oceanem pojawiają się ogłoszenia typu „Poszukuję rzetelnych i operatywnych do pracy przy rozbiórkach”. Na szczęście jakiś urząd zainteresował się tym, bo ogłoszenie jawnie dyskryminuje nierzetelnych i nieoperatywnych, a tacy też chcieliby pracować przy rozbiórkach. Ale wracajmy na nasze podwórko, bo tu też jest sporo do zrobienia. Na przykład kodeks karny dyskryminuje kobiety nie wspominając ani słowem o oskarżonej czy podejrzanej. Jeden z profesorów zastanawiał się, na jakiej podstawie oskarża się i osadza kobiety, skoro kodeks mówi tylko o oskarżonym i osadzonym.
Nie ma też równości w dostępie wszystkich grup zawodowych do podejrzeń o pedofilię. Cały tort zgarniają tu duchowni. Panuje też zmowa milczenia wokół problemu pracoholizmu wśród Romów. Infrastruktura Mount Everestu wciąż dyskryminuje wspinaczy na wózkach inwalidzkich. Brzmi to jak słaby żart, ale naprawdę czytałem oskarżycielski tekst, że polskie Tatry dzierżą niechlubne pierwsze miejsce w rankingu gór najbardziej nieprzyjaznych niepełnosprawnym. Już za miedzą w Tatrach słowackich turyści na wózkach mają mnóstwo pięknych chodniczków, może dlatego, że szlak turystyczny to po słowacku chodnik.
Powoli mówi się już o wyrównywaniu szans mężczyzn w tańcu go-go. Choć tu sam muszę uderzyć się w piersi, że nie bywam na męskich striptizach, więc nie wspomagam mężczyzn na tej skrajnie sfeminizowanej niwie.
W publicznym dyskursie dyskryminowane są całe zagadnienia. Mało się mówi o bogatych dzieciach z Afryki, a wiem, że dzieci pana Aliko Dangote z Nigerii muszą się mieć całkiem nieźle, bo ich tata z majątkiem wartym 15 miliardów dolarów jest 23. najbogatszym człowiekiem świata. Dla porównania dzieci państwa Kulczyków muszą wyżyć z 3 tysiące razy mniejszych zasobów. Czy to jest sprawiedliwe?
Niestety walka z dyskryminacją wytwarza nowe dyskryminacje. Im więcej mężczyzn trafia na posady opiekunów przedszkolnych, tym więcej przedszkolanek będzie musiało szukać pracy na platformach wiertniczych, a wiadomo, że nie każda ma smykałkę do robienia odwiertów. Przestaliśmy dyskryminować gejów i teraz z powodu jednego związku gejowskiego, nie powstają aż dwa związki niegejowskie. Po nowej maturze, która była wielką emancypacją inteligencji quizowej, dyskryminowani są ludzie tradycyjnie inteligentni, których potrzeby wykraczają poza infografiki i cztery alternatywne opcje.
Na szczęście jest jeden szklany sufit, który udało się przebić. Brak kompetencji, który od wieków był barierą w dostępie do wielu zawodów, nie stanowi już dużego problemu. Niestety, szkoła wciąż jeszcze dzieli uczniów na lepszych i gorszych, cyrk zamyka kursy żonglerskie przed osobami jednorękimi, kluby łyżwiarstwa figurowego praktycznie nie rekrutują osób z nadwagą i reumatyzmem i co najdziwniejsze bycie głuchym wciąż jest przeszkodą w zrobieniu kariery brzuchomówcy!
Pływacy stoją na brzegu basenu. Wyciągają przed siebie ręce, łączą je na kształt strzelistego grota, przyjmują pozę gotowości. Traach! Poszli. Starsi i doświadczeni młócą rękoma wodę z całych sił, żeby dogonić młodszych. Bo młodsi mają w majtkach zamontowane motorki i przez ćwierć długości basenu biegli po desce. Tak mniej więcej wyglądałyby zawody pływackie, gdyby zastosować do nich analogiczne podejście, jakie Państwo ma do firm.
Zaczynający swoje biznesy mogą liczyć na to, że będą na konkurencyjnym rynku wyraźnie faworyzowani. Zdecydowanie mniejszy ZUS, nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych na start, oferta darmowych szkoleń, pozbawione ryzyka pożyczki itp. Sens takiego podejścia nie odbiega od znanej z naszego, mlecznego regionu praktyki. Na cielaczka najpierw się chucha i dmucha, niech sobie podje maleństwo, podrośnie, dojrzeje, nabierze sił, żeby później dać radę odpalać 1200 litrów dorobku miesięcznie (czyli ZUS i podatki), bo jak nie, to przyjdzie rzeźnik (znaczy komornik).
Kontrolowanym przez Państwo parametrem jest przeżywalność firm: ile czasu są one w stanie wytrzymać na rynku. Sprawdzoną regułą w przypadku dotowanych działalności są dwie fale upadków. Pierwsza zaraz po tym, jak minie okres ustalony przez sponsora, że przedsiębiorstwo musi tyle wytrzymać, żeby nie trzeba było nic oddawać. Drugi pogrom ma miejsce po zderzeniu z normalnym, nie ulgowym ZUS-em. Głowy nie dam, ale z różnych źródeł zbierane liczby przekonują mnie, że przeżywalność podmiotów startujących z dotacjami i bez nich, jest w dłuższej, kilkuletniej perspektywie podobna. Osobiście mam znaczne wątpliwości co do gospodarczej przewagi rozdawania pieniędzy nad dorabianiem się „u kogoś” i samodzielnym startem po zdobyciu jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego. Przy okazji, z możliwym w takiej sytuacji obniżeniem podatków o kwoty, które Państwo i Unia przeznaczają na rozmaite wsparcia.
Do garnituru mechanizmów ułatwiających przecieranie szlaków samozatrudnienia, na białostocką scenę trafić ma nowe narzędzie – Karta Młodego Przedsiębiorcy. Nieco zaciekawiony, zapoznałem się z zasadami z innych miast oraz korzyściami jakie karta niesie dla świeżo upieczonych szefów. Myślę, że strzał jest w dziesiątkę, bo młodego przedsiębiorcę wyobrażam sobie właśnie jako pyzatego, depilującego klatę narcyza, któremu zniżka 10 proc. na fryzjera (gratis kark i uszy) na pewno pomoże podjąć decyzję o założeniu firmy. Karta działa, jak karta stałego klienta. Kto zechce w ten sposób pozyskać nowych kupujących, ten się zgłasza jako partner projektu. Przodują usługodawcy, bo ci łatwiej mogą dać zniżki. Zatem normą są: kosmetyczki, stylistki, agencje reklamy, lekarze, masaże, kino, spa. Zdarzają się i pożyteczne dla firmy możliwości, wykraczające poza niekonieczny luksus, ale czuję, że bez zniżki można gdzie indziej wydać tyle samo, co u „partnerów” po rabacie. Nie da się jednak powiedzieć, że władza, na której spocznie wydrukowanie i dystrybucja kart, nic nie robi dla przedsiębiorczości. Efekt dla miasta będzie żaden, ale i tak kochamy Was za intencje.