Krzysztof Szubzda: Wakacje dla Januszy
Słyszałem, że hitem tegorocznych wakacji były tak zwane polskie strefy urlopowe. Polega to z grubsza na tym, że wyjeżdżamy do Grecji, ale tak by nie spotkać się z grecką muzyką, musaką czy tzatzikiem. Bo wiadomo, że jesteśmy narodem podróżników i odkrywców, ale pod warunkiem, że odkrywamy wszędzie bigos, karaoke, grilla i przeboje Zenka.
W tym roku Polacy zaanektowali tesalską wioskę Kokkino Nero, w której nie ma żadnych zabytków, jest za to kamienista plaża, przystępne ceny i ekran, na którym można jeszcze raz obejrzeć „Kilera” i „Chłopaki nie płaczą”. Kokkinonerczycy szybko przyswoili recepturę kiełbasy zwyczajnej i kaszanki (gyrosu Polak grillować nie będzie) wymietli z półek ouzo, postawili nam polską wódkę i teraz można podbijać Helladę. Bez udawania Greka.
Pierwszą polską strefą (oficjalnie tak nienazwaną) była egipska Hurghada. Wieśniacy znad Morza Czerwonego szybko nauczyli się mówić po polsku, wypisali na swoich straganach „Taniej niż w Biedronce” i podrywali nasze dziewczyny na superdowcipne teksty typu „Dobra, dobra dupa z bobra”. To był nasz pierwszy, polski raj: hotele o budzących spore nadzieje nazwach - Sultan Beach albo Red Sea Paradise; nasze polskie pokoje, które zamiast widoku na morze miały widok na hotelową kompostownię lub skład bielizny. Mojemu znajomemu trafił się domek z widokiem na sąsiedni domek, który miał widok na morze. Można więc powiedzieć, że miał widok na morze drugiego stopnia. W domku był prysznic, zlew, sedes. Czasem cała ta trójca znajdowała się na jednej ścianie w jednej linii. Patrząc od góry: prysznic, zlew, sedes. Jak ktoś przybrał odpowiednią pozycję, to był w stanie skorzystać ze wszystkich urządzeń jednocześnie.
Aneks kuchenny miał zwykle postać walającego się na podłodze blaszanego kubka i grzałki. Czasem obok zawieruszyła się torebka herbaty i mieliśmy mini-bar. No, ale nie ma co się śmiać, to jest Afryka. Staś i Nel jak byli w Afryce, to mieszkali w pniu baobabu. W polskich pokojach było czasem przestronniej niż w baobabie.
Delektowaliśmy się pierwszym egipskim winem o smaku wędzonego nietoperza i whisky, które trzeba było mocno rozcieńczać colą, żeby przestały trącać wielbłądzią kupą. Wynosiliśmy mandarynki ze szwedzkiego stołu i z kolonialną dumą wręczaliśmy równowartość czterdziestu groszy obsłudze, która zwijała nam ręczniki w krokodyle, serca i papugi.
Można to wszystko uznać za januszostwo i polaczkowatość. Niektórzy już okrzyknęli strefy urlopowym gettem, a nawet polskimi obozami turystycznej zagłady. Śmiejemy się, że beneficjenci 500+ chilloutują się, leżąc za parawanem w majtkach o kroju worka do odkurzacza w kolorze brudnej jesieni z nonszalancko poluzowaną gumką.
Ale jeśli przyjrzymy się bliżej turystyce masowej, to szybko wyłapiemy, że jest to ogólnoświatowa tendencja, że wreszcie doszusowaliśmy do trendów. Teneryfa w znacznej mierze wygląda jak niemiecki ogródek działkowy, po którym krążą niemieccy Janusze w gaciach szerokich jak mur w Gierłoży. Starsze, pijane Niemki, wiecznie pewne swej atrakcyjności, od rana podbijają kawiarenki w samych szlafrokach a wieczorem jodłują tryskając pianą Oettingera i tłuszczem z frankfurterek.
W hiszpańskim Benidormie tabuny pijanych Angoli też nie pytają o lokalne specjały tylko sączą kolejne pinty ukochanego lagera. Miejscowi twierdzą, że Benidorm to obce im miasto, które z Hiszpanią ma tylko tyle wspólnego, że tam leży.
Kiedyś pracując na Cyprze przeżyłem potop szwedzki. Tłumy blond Januszy i blond Grażynek przewracających się przy niezapomnianych przebojach ABBY. Każdy Szwed miał na brzuchu jakiegoś Thora, Odyna lub innego stwora z Valhalli, na przykład smoka. Z biegiem lat Szwed tyje i smok jest coraz straszniejszy: rośnie, rozwiera mu się paszcza, ogon pęcznieje, oczy wytrzeszczają. Szwedki tatuują sobie serce przebite finką, Finki - marynarza w szwedce, Norweżki - Estonkę, a Estonka - stonkę. I nikt nie mówi, że svenuszostwo i szwedzikowatość.
Nie dajmy więc sobie wmówić, że jesteśmy jakimiś wyjątkowymi prostakami; tylko dlatego, że mamy nonszalancki luz w majtkach i chodzimy w klapkach „Kubota” z białą skarpetką frote, że wolimy własne pokoiki niż greckie Saloniki i proste zabawy w swojskim gronie niż gruzy Akropolu. Nie dajmy sobie wmówić, że tylko my nie znamy języków obcych. Nie spotkałem jeszcze angielskiego turysty mówiącego w języku obcym, Francuz nawet jeśli zna angielski, to i tak w nim nie mówi, a Rosjanin nawet jeśli mówi, to i tak nie można go zrozumieć. Ale przede wszystkim: nie dajmy sobie wmówić, że wyjazd do Hurghady lub Kokkino Nero to jest podróż. To produkt turystyczny, który formatuje świat do identycznych przestrzeni i przewidywalnych zdarzeń. Więcej z podróży ma pionierskie strawersowanie Nadleśnictwa Dojlidy z wózkiem dziecięcym, albo spenetrowanie opuszczonej lokomotywowni na Starosielcach, albo odkrycie smaku golonki w barze w Czarnej Białostockiej.
Ale to już nie brzmi i nie wygląda tak pięknie jak Grecja.