Ks. prof. Michał Heller: Bóg myśli matematycznie
Współczesnemu człowiekowi powinno się tak przedstawiać religię, żeby nie wyglądała jak jeszcze jedna bajka - uważa ks. prof. Michał Heller, wybitny teolog, kosmolog i filozof.
Pewnie Księdza Profesora trochę już irytuje spór deterministów, ewolucjonistów z kreacjonistami, świata nauki ze światem wiary.
To rzeczywiście męczące, ale nieuniknione, ponieważ każde pokolenie ma te same problemy, każde jest świadkiem coraz to nowych odkryć naukowych, które musi wpisać do swojego postrzegania świata. Historycy mają takie powiedzenie, że każde pokolenie musi całą swoją historię napisać od nowa, mimo że poprzednie już to zrobiło. A każde nowe musi zrobić to po swojemu. Dlatego pytania o relacje nauki z wiarą będą wracać w nowym kontekście współczesności.
Przecież to nie tylko problem świata nauki, może przede wszystkim właśnie świata wiary. Może religii potrzebny jest nowy nurt ewangelizacji, który tłumaczyłby, że wiara nie stoi w opozycji do nauki, jak nauka nie uniemożliwia wiary.
I bardzo się z tym zgadzam. Prawdą jest, że dzisiejszy świat jest światem laickim w swojej większości. Po części dlatego, że wiedza religijna ludzi nauki, kultury jest bardzo mała. Mają takie wyobrażenie o religii, jakie wynieśli ze szkoły podstawowej. Czyli bardzo uproszczone. Dlatego nowa ewangelizacja, chcąc zaradzić temu stanowi, powinna zabrać się do porządnego uczenia religii od klasy pierwszej do dorosłości. Ale nie prostego „podawania katechizmu”, ale takiego nauczania, które by odpowiadało na pytania człowieka współczesnego. A tak jest rzadko kiedy. Mam duże pretensje pod adresem poziomu nauczania religii. Drugi powód ateizacji świata jest taki, że istnieje rosnący rozdźwięk między światem chrześcijańskim a światem kultury, gospodarki, nauki, postępu cywilizacyjnego. Dlatego to, co Kościół mówi z ambony, nie znajduje oddźwięku. A współczesnemu człowiekowi, wychowanemu przecież na naukach, powinno się tak przedstawiać religię, żeby nie wyglądała jak jeszcze jedna bajka. A to bardzo trudne, pewnie potrzeba jednego całego pokolenia teologów, by taki przekaz sformułować. Żeby teologowie nauczyli się nauk empirycznych, bo wtedy będą dysponować właściwym językiem przekazu.
Kiedy rozgorzał ten wyniszczający oba światy spór między religią a nauką?
W średniowieczu nauka była uprawiana przez ludzi Kościoła i stanowiła jedność z teologią, a teologia była na szczycie nauk uniwersyteckich i jednoczyła wszystkie nauki. I w zasadzie Kościół był jedynym mecenasem nauki. W czasach nowożytnych nauki empiryczne wyłoniły się ze średniowiecznej teologii, a jeszcze bardziej - z filozofii. Wyłoniły się i powstały niejako poza sferą kontrolowaną przez Kościół.
Pierwsi nowożytni uczeni - Newton, Galileusz i wielu uczonych z British Society, byli ludźmi głęboko religijnymi. Jednak nie byli duchownymi i nie byli „pod kontrolą Kościoła”. I wtedy nastąpiło pewne rozdzielenie: nić nauki kościelnej dalej się rozwijała, ale nić nauki świeckiej poszła w swoją stronę.
Zaczęły pojawiać się konflikty, w pewnym stopniu nieuniknione. Pojawiła się sprawa Galileusza, która mocno uzewnętrzniła konflikt pomiędzy oboma nurtami nauki. Do dziś oba są niezależne: księży kształci się w osobnych uczelniach, gdzie uczy się filozofii, teologii, a tak zwana nauka świecka idzie swoją drogą. Owszem, są kontakty, przynajmniej próby nawiązywania kontaktów, ale trudno przezwyciężyć historię.
A przecież oba nurty nauki mogły funkcjonować obok siebie, unikając konfliktów.
Doszły do głosu uwarunkowania kulturowe, zaczęto się wzajemnie pojmować z pomocą stereotypów. Apogeum sporu była sprawa Kopernika i Galileusza. Szczególnie Galileusza, bo Kopernik nie miał z powodu swojego odkrycia żadnych problemów. Ledwie dziesięciu współczesnych mu uczonych cytowało jego dzieło, dopiero w kilkanaście lat po jego śmierci świat nauki dostrzegł wagę jego odkrycia. W oświeceniu francuskim wszyscy uczeni byli religijni, ale postrzegali Boga jako „rozum kosmiczny”, nie jako religię instytucjonalną. Pozytywizm i sprawa Darwina mocno przypomniały o tym, że pomiędzy nauką świecką a teologią toczy się spór.
Dziś postrzega się to zjawisko, jakby cała nauka była w sporze z religią, tymczasem zdecydowana większość uczonych do początku XX wieku to byli bardzo wierzący ludzie. Laicyzacja wiary nastąpiła później, właściwie nawet nie laicyzacja, bo do dziś znaczny odsetek uczonych to ludzie wierzący, którzy nie manifestują swojej religijności. Na zasadzie: to jest nauka, a to religia - moje prywatne przekonania. Prawie sto procent z nich uważa, że ponad światem jest jakaś siła transcendentalna, ale nie chcą jej nazywać Bogiem. Nawet tacy wojujący ateiści, jak Richard Dawkins.
Stephen Hawking od lat głosi, iż z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że nie jesteśmy we wszechświecie jedyną rozwiniętą cywilizacją. Jeśli ma cień racji, to teologia będzie musiała tłumaczyć wiernym, że człowiek w dziele stworzenia nie jest wcale taki wyjątkowy i niepowtarzalny.
Nie wiemy, czy Hawking ma rację, choć wszystko wskazuje na to, że są inne formy życia, może nawet inteligencji. W końcu wiele we wszechświecie jest planet o podobnych do Ziemi warunkach. A te formy życia niekoniecznie muszą być oparte na węglu. Nauka na tak stawiane tezy mówi: nie wiem, jednak powinniśmy być gotowi na przyjęcie takiej tezy. Szczególnie teologia powinna się przygotować na takie twierdzenia i wydaje mi się, że ci bardziej wyrafinowani teologowie są na to przygotowani.
Od lat 60. XX wieku istnieje taki nurt teologii, który nazywa się egzoteologią, czyli rozważaniem możliwości istnienia innych cywilizacji i konsekwencji ich istnienia. I wyobraźmy sobie spotkanie z taką cywilizacją, dialog, jakie ma wierzenia religijne. To dla teologii mógłby być bardzo ciekawy eksperyment myślowy. Natomiast nie wyobrażam sobie, jak ksiądz podczas kazania w małej wiosce mógłby na ten temat prowadzić rozważania.
Bo na tym poziomie wciąż uczy się o Bogu, jako o starcu z siwą brodą.
Najprostsze, co możemy i powinniśmy zrobić od razu, to dobra edukacja od szkoły podstawowej. I dobrej teologii. Nie tylko elementarnej, w oparciu o katechizm, ale sięgać do wielkich teologów, próbując nawet tłumaczyć ich język, często trudny i wyrafinowany, na taki bardziej dla ogółu zrozumiały.
Katecheci w szkołach musieliby się zmierzyć z innym jeszcze wyzwaniem: przecież dziecku, przygotowywanemu do Pierwszej Komunii Świętej, nie można tłumaczyć abstrakcyjnej teologii, bo ono tego nie pojmie, trzeba jednak mówić obrazami. I problem jest taki, że te obrazy, taka nieco uproszczona religijność, zostają potem na całe życie.
Może to jeszcze jedna przyczyna rozdźwięku między nauką z teologią. Są próby jednania tych światów? Czy raczej unika się kontaktów, by nie prowokować sporów?
Inaczej sprawa wygląda w powielanym przez media stereotypie, inaczej w rzeczywistości. A sytuacja się zmienia. Kiedy przed kilkudziesięciu laty zaczynałem zajmować się nauką, nie do pomyślenia było, by na zjeździe fizyków ktoś wygłosił referat z zakresu teologii albo filozofii. Jeszcze obowiązywał pozytywizm praktyczny. Teraz bardzo często fizycy sami domagają się, by w główny nurt ich spotkania włączyć wykład teologiczny albo filozoficzny. Niegdyś zaproszono mnie do Australii na cykl wykładów z zakresu czysto naukowego, bo kosmologicznego. Plan był taki: mój wykład, potem dyskusja. Ale dyskusja o czym? Sami zaproponowali, by przedmiotem dyskusji były zagadnienia teologiczne. Dziś to już dość częste. Powstało szereg międzynarodowych towarzystw, zajmujących się relacjami nauki i religii, więc pojawiła się jakaś nowa jakość w tych relacjach. Chyba głównie przez wzajemną ciekawość obu światów.
A symbioza nastąpi, kiedy fizyka i matematyka zdadzą sobie sprawę z tego, że opisywanie rzeczywistości w czysto naukowy sposób jest kalekie i niepełne.
Fizycy i matematycy już o tym wiedzą. Tyle że nauka wymaga ogromnej dyscypliny umysłowej i jeśli ktoś wyspecjalizuje się w jednej dziedzinie wiedzy, to już nie wystarcza mu czasu, potencjału pojmowania, sił intelektualnych do zajmowania się czymś więcej. Fizyk dobrze wie, że fizyka nie obejmuje złożoności świata, ale już nie zajmuje się niczym więcej poza swoją dziedziną, albo zajmuje się po godzinach pracy. A i teologii przydałoby się zbliżenie z nauką empiryczną, choćby do „celów obronnych” przed tymi, którzy stawiają naukę w opozycji do wiary. Choć w przypadku takich „szere-gowych teologów” wyczuwa się obawy przed nauką, czują, że się na tym nie znają, nie chcą zabierać w tej dziedzinie głosu.
Ksiądz profesor, łącząc w sobie oba światy, stoi na „ziemi niczyjej” pomiędzy stronami sporu. I czuje się bardziej, jak łącznik między nimi, czy też odczuwa dystans do siebie z obu stron?
Nie czuję się atakowany z obu stron. Raczej jak ktoś, kto wzbudza z obu stron zainteresowanie. Szczególnie z tej naukowej strony. Traktują mnie trochę jak egzotyczny obiekt zainteresowania. Lubię się porównywać do Hawkinga. I nie dlatego, że jestem mu naukowo równy, bo na pewno nie, ale on ma dużą sławę nie tylko ze względu na swoje dokonania naukowe, ale też dlatego, że jest tak strasznie chory. A ja też mam swój rozgłos nie dlatego, że piszę czasem ciekawe rzeczy, ale też dlatego, że jestem księdzem. I to połączenie niektórym wydaje się dziwaczne.