Ks. Stanisław Mac – twórca rzeszowskiej katedry został patronem skweru
- Bez ks. Stanisława Maca Rzeszów pewnie nie miałby katedry - uważa Andrzej Szlachta, b. prezydent. Zasługi duchownego docenili kilka dni temu radni miejscy, nadając jednemu ze skwerów na os. Drabinianka - przy zbiegu ulic Strażackiej i Podmiejskiej - imię byłego proboszcza parafii katedralnej.
Ksiądz Stanisław Mac bez wątpienia odcisnął swoje piętno na Rzeszowie, jego mieszkańcach i jego przestrzeni. Ci z osiedla Drabinianka pamiętają, że - zaczynając swoje duszpasterstwo w Rzeszowie, zaczynał właśnie na ich osiedlu. I - mieszkając z nimi i między nimi - zaczynał niemal od zera, bo nawet świątyni swojej i parafii nie mieli. Owszem, mogli iść dobrych kilka kilometrów do kościoła w Słocinie czy Zalesiu, ale ta część miasta z początkiem lat 70. rozwijała się błyskawicznie. Mieli ambicje, by móc modlić się w swoim kościele i na terenie swojej parafii. I to był jeden z powodów, dla których bp Ignacy Tokarczuk powierzył wiernych Drabinianki opiece ks. Maca.
Bój niemal partyzancki o świątynię
Jeszcze z końcem lat 60. mieszkańcy osiedla uprosili słocińskiego proboszcza, by można było udzielać sakramentów w tutejszych prywatnych domach lub na ich posesjach. Gospodarze kilkukrotnie się zmieniali, ale wciąż nie gasły ich ambicje, by niedzielna liturgia dokonywała się przed prawdziwym ołtarzem. Tym bardziej, że uczestniczących w celebracji przybywało.
Pojawił się pomysł, by zbudować małą kapliczkę, która służyłaby za prezbiterium. I powstała, co nie w smak było władzy ludowej, toteż zaczęły się zatrzymania i przesłuchania. Co nie na długo zniechęciło wiernych, bo w końcu przy udziale wikariuszy ze Słociny postawili drewnianą kaplicę, w której odprawiano msze. I taką sytuację zastał w 1972 r. ks. Stanisław Mac, kiedy z woli przełożonego objął wikariat w słocińskiej parafii. I szybko przeniósł się z tamtejszej plebanii na Drabiniankę, by w wynajętym pokoju w jednym z tutejszych domów, zacząć posługę. I nie przestał marzyć o budowie świątyni. Nawet nie specjalnie przejął się tym, że władza odmówiła mu zameldowania, a zamieszkanie bez zameldowania wystawiało go na szykany tej władzy.
Przez dwa kolejne lata odprawiał msze w drewnianej, otwartej kaplicy o powierzchni 15 metrów kwadratowych, często przy trzaskających zimowych mrozach, co trudne było do zniesienia także przez wiernych. Budowę nowego miejsca do liturgii zaczął od postawienia w miejscu wymarzonego kościoła konstrukcji z metalowych rur, po czym konstrukcja została pokryta folią. Wierni w iście konspiracyjny sposób tej operacji dokonali nocą.
Rok później silne wiatry obróciły instalację w złomowisko, ale wikary ze Słociny starą konstrukcję zastąpił nową, z płyt pilśniowych. Władza wpadła w amok, konstrukcję kazano rozebrać. Tym bardziej, że stanęła na gruncie państwowym. Ks. Mac raz po raz wzywany był na milicyjne przesłuchania, a Kolegium do spraw wykroczeń zasypywane było wnioskami o ukaranie go za organizację „nielegalnego zgromadzenia w Drabiniance”, jak we wnioskach określano nabożeństwa.
Jednak z planów budowy kościoła nie zrezygnował. Tym bardziej, że przy błogosławieństwie bp. Tokarczuka, wkrótce po przybyciu do Drabinianki został jej samodzielnym wikarym, a w 1975 r. proboszczem powstałej tu nowej parafii.
Pod naciskiem mieszkańców tej części Rzeszowa i przemyskiej kurii biskupiej władze w końcu zgodziły się na lokalizację nowej świątyni. Dla budowlańców - na „przeklętej ziemi”, bo miała stanąć na kilkunastometrowej grubości madach. A i z tym ks. Mac sobie poradził przy udziale wiernych - budowlańców i krakowskiego architekta. I z tym, że to był teren prywatny, który najpierw trzeba było wykupić od siedmiu właścicieli. Obiekt powstał w błyskawicznym tempie, choć metodą gospodarczą, i trzeba było solidnego wsparcia Opatrzności Bożej, by zdobyć deficytowe w tamtym czasie materiały budowlane. Widać ks. Mac takie wsparcie miał, bo dzieła dokonał w zaledwie 5 lat, w 1982 r. bryła przyszłej katedry była gotowa. Ale nim w 1990 r. Jan Paweł II podniósł świątynię do rangi katedry, to miejsce przez kilka lat stało się miejscem nielegalnych spotkań opozycji już i jeszcze nielegalnego NSZZ Rolników Indywidualnych i miejscem uroczystości rocznicowych podpisania porozumień rzeszowsko - ustrzyckich.
We wspomnieniach
Tamten czas świetnie pamięta Andrzej Szlachta, opozycjonista i związkowiec lat 80., potem prezydent miasta.
- Jako mieszkaniec Zalesia związany jestem z parafią katedralną - przypomina. - Nim jeszcze katedra powstała, moje córki uczęszczały tam na katechezę do prowizorycznej salki, a ksiądz Mac jeszcze nie był proboszczem, bo dopiero przyjął obowiązki wybudowania świątyni. Z wielu z rozmów z nim odniosłem wrażenie, że jest wielkim patriotą, mocno związanym ze środowiskiem rolników, a po wprowadzeniu stanu wojennego działacze Solidarności znajdowali u niego azyl i miejsce spotkań. W ogóle z cudem graniczyło to, że przy ówczesnej sytuacji gospodarczej zdołał wybudować katedrę. W szczegółach opisywał mi, jak zdobywał stal, cement. W efekcie jego starań powstał obiekt, zapewne dzięki któremu w Rzeszowie gościł Ojciec Święty, co pewnie nie powtórzy się za sto i więcej lat. Bo chyba bez katedry nie byłoby wizyty Ojca Świętego w Rzeszowie. I między innymi za to rzeszowianie winni są księdzu Macowi wdzięczność. I za to, że był organizatorem życia społecznego, człowiekiem życzliwym, czego nie raz doświadczyłem, ogromnie zainteresowanym sprawami państwa, o które często mnie pytał. Był więcej niż kapłanem i ten skwer niech będzie symbolem wdzięczności rzeszowian dla niego.
Dr Dariusz Iwaneczko, dyrektor rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej zna postać ks. Maca nie tylko z archiwum Instytutu, które stawiają duchownego w nie najkorzystniejszym świetle, ale i z bezpośrednich kontaktów z duchownym.
- Próbuję jakoś wartościować jego postawę - mówi Iwaneczko. - Zarówno w tych kwestiach, w których był niewątpliwie postacią przydatną, jak na przykład budowa kościoła i jednak pewna w tym niezłomność. Jednak jednoznacznie stwierdzam, że ksiądz Stanisław zachował się dość naiwnie wobec funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Mógł postąpić, jak na przykład jego wikariusz ksiądz Dryniak, który odrzucił wszelkie kontakty ze służbą bezpieczeństwa, więc zachował się zgodnie z zaleceniami biskupa Tokarczuka, który przestrzegał przed prywatnymi czy półprywatnymi kontaktami z przedstawicielami służb. Niewątpliwie ksiądz Stanisław był w jakiejś mierze wykorzystany.
Odsyła do swojej obszernej publikacji z 2013 r. pt. „Służba Bezpieczeństwa wobec ośrodka duszpasterskiego na Drabiniance w Rzeszowie w latach 1969-1990 w świetle materiałów operacyjnych”. A w niej znajduje się wiele znaczące zdanie: „„Abp Ignacy Tokarczuk, wymieniając cechy ks. infułata Maca, zwrócił uwagę m.in. na wielką inteligencję praktyczną, „która pozwala ks. Stanisławowi na rozróżnianie rzeczy pierwszej wagi od rzeczy drugiej czy trzeciej wagi”. Być może z punktu widzenia proboszcza parafii NSPJ, kontakty i rozmowy z funkcjonariuszem SB były sprawami drugiej lub trzeciej wagi, ceną za realizację celu pierwszej wagi, jakim było dokończenie dzieła budowy kościoła”.
W tej samej publikacji wspomniane jest, że w różnych okresach aktywności ks. Maca, bezpieka delegowała do inwigilowania go zastępy tajnych współpracowników, spośród których kilkoro było duchownymi.
- Studiowałem z jego bratankiem, byłem na jego ślubie, podczas którego ksiądz Stanisław celebrował mszę - wspomina dyr. Dariusz Iwaneczko. - Miał do mnie zaufanie, powiedziałem mu, co wiem i jak to rozumiem, on opowiedział, jak on pojmował tamten okres. Niewątpliwie postawienie księdza Maca przez biskupa Tokarczuka w tym, akurat miejscu było trafną decyzją, bo wiemy, jakie były trudności z budową tego kościoła. I to, że stworzył „przytulisko” dla działaczy z porozumień rzeszowsko - ustrzyckich.
Jestem szczęśliwym księdzem
O swoich rozmowach z ks. Macem wspomina też ks. Tomasz Nowak, rzecznik Kurii Diecezjalnej w Rzeszowie.
- Przeprowadzałem dwa wywiady z księdzem Macem: z okazji 50-lecia i dziesięć lat później - 60-lecia jego kapłaństwa - opowiada. - Szczególnie ten pierwszy jest obszerny i… chyba mówi o nim wszystko - odsyła do publikacji.
A w niej ks. Mac w 2010 roku podsumował swoje życie: Jestem szczęśliwym księdzem”. Żeby dekadę później powtórzyć: „…mimo różnych ograniczeń ciała, bo i pamięć czasem zawodzi i nie brakuje dolegliwości, jestem szczęśliwym, starym księdzem”. I w 20 lat od chwili, kiedy kościół przy ul. Sikorskiego stał się katedrą, tak podsumował dzieło swojego życia: „To była wielka nagroda dla mnie i dla ludzi, którzy w sposób heroiczny budowali kościół. Poświęcenie kościoła przez Papieża to jest rzecz rzadka. Pierwsza taka myśl, choć oczywiście w przestrzeni marzeń, pojawiła się podczas uroczystości położenia kamienia węgielnego 12 grudnia 1980 r. Biskup Tokarczuk proroczo wtedy wspomniał, że budowany przez nas kościół może będzie katedrą. Rozmawialiśmy też tak teoretycznie o przyszłej wizycie Jana Pawła II. Jak później były dyskusje, gdzie ma się odbyć spotkanie z Papieżem w Rzeszowie, bp Tokarczuk od pierwszego momentu wskazał, że przy kościele Serca Jezusowego. Proszę powiedzieć, czy budowniczy kościoła może sobie coś więcej wymarzyć?”
W mowie pożegnalnej nad ciałem ks. Maca tak go ocenił ks. Marek Pieńkowski, niegdyś wikariusz parafii katedralnej:
„Ale, znając Księdza Infułata, przytaczając tylko niektóre momenty z jego życia, myślę sobie, że kto wie, czy ta pierwsza kapliczka na Drabiniance, te trzy ściany prezbiterium, to nie była taka betlejemska stajenka, do której został posłany, żeby tam się wszystko zaczęło; a te cuda, o których opowiadałem, które może ktoś nazwałby zbiegami okoliczności, czy nie były takimi cudami jak te, które czynił Jezus Chrystus? Czy te wszystkie trudy, które ponosił szczególnie w okresie komuny i później, nie są podobne do Jezusowej udręki. I, czy ten przyjazd i nawiedzenie tego miejsca przez św. Jana Pawła II i ta pieczęć, czy nie jest podobna do Jezusowej chwały? Mnie się wydaje, że tak. A Ty, Panie Boże, jak myślisz?”
Szczególny kontakt z ks. Stanisławem Macem miał obecny proboszcz parafii katedralnej, ks. Krzysztof Gołąbek.
- Przez 11 lat był moim dziekanem i pamiętam ten czas pełnej jego życzliwości. Przyjął mnie do dekanatu, wspierał radą. Wymagającego, ale przede wszystkim od siebie - wspomina ks. proboszcz. - Jako dziekan bardzo dbał o zażyłość kapłańską, wzajemne wsparcie, wzajemne relacje. Kiedy pięć lat temu przyszło mi przejąć parafię Najświętszego Serca Pana Jezusa, to w osobie ks. infułata spotkałem przyjaciela, doradcę i pomocnika. Już jako emeryt bacznie obserwował i cieszył się, gdy były podejmowane działania w sprawach, którym on dał początek, a które były przez jego następców kontynuowane. Bogu dziękuję, że na drodze mojego życia i mojego kapłaństwa postawił takiego kapłana. Przykład jego życia pozostanie dla nas kapłanów przykładem i wzorem.
Ks. proboszcz wspomina, że „miał przywilej pożegnania go, kiedy zapadł na choroby i żegnał się z doczesnością”.
- Byłem ostatnim kapłanem, który sprawował wobec niego ostatnie sakramenty. Pożegnaliśmy się, kiedy przechodził z tej ziemi do wieczności. Bogu dziękuję za przykład takiego kapłaństwa i staram się podejmować to, co ksiądz Stanisław pozostawił nam w spuściźnie - podkreśla ks. Krzysztof Gołąbek.