Ksiądz od 67 lat szuka zwłok brata zastrzelonego przez UB
Prałat Jan Bukowiec pragnie urządzić katolicki pogrzeb bratu Władkowi, którego zamordowało UB.
Funkcjonariusze UB zastrzelili Władysława Bukowca w Żmiącej w 1950 roku. Zwłoki zabrali i wyrzucili z auta w Sowlinach w Limanowej. Tam posługę duszpasterską od kilkudziesięciu lat pełni ksiądz prałat Jan Bukowiec, brat Władysława. Ma 83 lata i za sobą już 60 lat kapłaństwa. Od dawna szuka szczątków brata, żeby urządzić mu rzeczywisty pochówek.
- Władek był w oddziale Armii Krajowej, podobnie jak kilkoro innych członków naszej rodziny mieszkającej we wsi Żmiąca - wspomina ks. Jan Bukowiec. - We wsi wszyscy cieszyli się przepędzeniem Niemców. Przyszli jednak Czerwonoarmiści i komuniści. W naszej patriotyczno - religijnej rodzinie nie było miejsca na fascynacje nową, komunistyczną i ateistyczną władzą. Moi bracia, a także inni krewni, znów znaleźli się w organizacji podziemnej. Tym razem antykomunistycznej - opowiada.
Podczas akcji partyzantów, którzy usiłowali wyperswadować reemigrantowi z Francji Janowi Jelonkowi, chęć zorganizowania w gminie partii komunistycznej, doszło do strzelaniny. Huk usłyszano na posterunku Urzędu Bezpieczeństwa. Zdekonspirowano dawnych członków AK i tak komuniści namierzyli także starsze rodzeństwo Jana Bukowca.
- Kazimierza od razu zabrali na przesłuchania do Limanowej - opowiada ksiądz Jan. - Skatowanego, ale żywego uwolnili po miesiącu. Siostrę Helenę również wypuścili. Brata Władka nie schwytali, bo zamiast chorego ojca poszedł na wywiadówkę do mojej szkoły. Musiał zorientować się co jest, bo do rodzinnego domu nie wrócił. Przyszedł pod okno nocą. Usłyszałem uderzenie w szybę. Przywołał mnie na migi. Wyszeptał, że nie może wrócić. Dostrzegłem wtedy, że za pasem ma pistolet - wspomina prałat.
Organy bezpieczeństwa ówczesnej komunistycznej Polski zaczęły poszukiwania chłopców z podziemia, którzy poszli do lasu, żeby się ukrywać.
To były najbardziej brutalne polowania, jakie można sobie wyobrazić. Z obławami, nagonką i przekupywaniem donosicieli.
- Jedna z kolejnych ekspedycji UB była wyjątkowo wielka, bo jak się okazało, drogę do ziemianki leśnej wskazał miejscowy zdrajca - mówi ksiądz Jan Bukowiec.
To było we wrześniu 1950 r. Bardzo liczne oddziały funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa oraz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego otoczyły wielki kompleks leśny w rejonie góry Jaworz.
Nadciągały równocześnie z kilku stron: od Łososiny Dolnej, Limanowej i Żegociny.
- Wówczas straciłem brata Władysława - mówi 83-letni ksiądz. - Około piątej nad ranem wyszedł z bunkra, żeby przynieść wodę ze strumienia. Poszła w jego piersi seria z automatu. Później dostał strzał w tył nogi, by upozorować zastrzelenie go w ucieczce - opowiada.
Kilka godzin później milicja kazała drugiemu bratu - Kazimierzowi - jechać furmanką zaprzężoną w woły po zwłoki Władka. Kaziu chciał brata zakopać na miejscu, w lesie, ale mu zabroniono. Opowiadał później, że kiedy podnosił ciało, to w miejscu pleców była tylko jedna wielka dziura wyrwana przez wystrzelone pociski.
Komuniści nie pozwolili na pochówek, bo obawiali się manifestacji po zastrzeleniu członka antykomunistycznego podziemia.
W Limanowej - Sowlinach ściągnięto ciało Władysława z auta za nogi do rowu. Tam go zagrzebano. Gdzie dokładnie? Tego nie wiadomo do dziś.
Dokumenty IPN, które prałat Jan Bukowiec przejrzał w archiwum IPN w Wieliczce, potwierdziły to, ale precyzyjnej lokalizacji nie ujawniły. - Wtedy nie miałem dość sił, żeby zażądać poszukiwań archeologicznych - wyznaje kapłan. Teraz grupa historyków planuje dokładne przeszukanie terenu w okolicach dawnej restauracji i obecnej stacji paliw w Sowlinach. Może radar lub wykopaliska archeologów wykryją szkielet. Ksiądz się o to modli.