Książeczka wojskowa, czyli jak stanąć przed komisją i nie dostać biletu
Na początku lutego rozpoczyna się kwalifikacja wojskowa.Nie budzi już takich emocji jak przed laty, gdy służba wojskowa była obowiązkowa, a tysiące Polaków symulowało różne choroby, byle tylko nie trafić do armii.
Stanisław Niewola już dawno skończył 80 lat. Przed komisją wojskową stanął w latach pięćdziesiątych. Nadal pamięta niemal każdy szczegół. Do sali, w której była komisja wchodziło się nago, po kilku mężczyzn naraz. Za stołem siedział jej przewodniczący w stopniu kapitana, sierżant, który wszystko skrupulatnie zapisywał oraz lekarz. - I była też pewna pani, niebrzydka szatynka, która w komisji reprezentowała społeczeństwo - dodaje pan Stanisław. - Zabierała głos w przypadku odroczeń. Muszę przyznać, że widok kobiety robił na rozebranych chłopakach duże wrażenie... Szczególnie na jednym z kolegów, wyjątkowo dobrze obdarowanym. Jeden z członków komisji krzyknął do niego: odsuń się, bo mi jeszcze krzywdę zrobisz!
Wojciech Przybylak z Sieradza przed komisją stanął w latach osiemdziesiątych, po odwołaniu stanu wojennego. Z samej komisji nie ma zbyt wielu złych wspomnień. Zmierzyli go, zważyli, zbadali. - Najbardziej denerwowało mnie zdejmowanie majtek, ale widać musieli sprawdzić, czy jestem mężczyzną - wspomina. - Pytali, czy palę, pije. Potem podszedłem do następnego stolika i mogłem wybrać jednostkę. Poprosiłem, by była blisko domu. Dostałem przydział do Kołobrzegu...
Już w jednostce spotkał chłopaka, który na komisji dostał kategorię A, choć od urodzenia miał zwichnięty staw biodrowy. Zawsze ustawiano go w ostatniej czwórce, bo utykał. - Nie mógł nadążyć - wspomina Wojtek. - Był też chłopak, który urodził się z wadą serca. Inny mówił jak Himilsbach, bo przeszedł kilka operacji krtani. Miał kłopoty z oddychaniem, bieganiem. Wszyscy jednak przeszli komisję wojskową i dostali kategorię A. Wtedy przy naborze nie było zmiłuj się. Ciężko było się wykręcić. Ale tę chorą trójkę zwolnili do cywila po przysiędze.
Należy pamiętać, że przed 1989 rokiem do wojska nie powoływano ludzi, którzy nie skończyli podstawówki. Na założenie munduru nie mogła też liczyć osoba nosząca liczne tzw. sznyty. Odroczenie dostawali też panowie, których większość ciała pokrywały tatuaże. W PRL-u uznawano ich za ludzi niespełna rozumu. Na odroczenie mógł liczyć student, któremu naukę na uczelni udało się przeciągnąć do 28. roku życia. Także tajni współpracownicy SB byli zwalniani z wojska pod różnymi pretekstami. Bywało, że ktoś łamał sobie specjalnie rękę, by dostać odroczenie.
- Zrobił tak mój kolega - opowiada Tomek Strzelecki. - Przytrzasnął sobie rękę drzwiami od auta i złamał trzy palce. Było to na kilka dni przed stawieniem się przed komisją.
Do wojska nie przyjmowano też gejów. Niektórzy próbowali oszukać komisję, malując sobie paznokcie. Jednak jej członkowie nie nabierali się na taki numer. Bywało, że komisja skrupulatnie badała odbyt, tak sprawdzając orientację seksualną kandydata na żołnierza.
Tomasz Strzelecki, dziś jest biznesmenem, prowadzi w Łodzi firmę, o swoich perypetiach związanych ze służbą wojskową nie mówi chętnie. - Nie są to miłe wspomnienia, groziło mi wcielenie do jednostki karnej w Węgorzewie - tłumaczy. - Już od kilku miesięcy trwał stan wojennych. Uznano, że jestem osobą stwarzającą zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Chodziłem na demonstracje po wprowadzeniu stanu wojennego. Mojego ojca internowano.
Był to chyba październik 1982 roku, gdy koło szóstej usłyszał pukanie do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył dwóch żołnierzy. Wręczyli mu bilet do jednostki karnej w Węgorzewie. Tomasz przeraził się. Miał stawić się za trzy dni. Szybko pobiegł do mieszkającego w pobliżu brata Darka. Razem pojechali do znanego w Łodzi adwokata, działacza opozycji Karola Głogowskiego. Ten stwierdził, że jeśli jest już wystawiony bilet na jego nazwisko, to nie ma w zasadzie ratunku. Jedynym wyjściem może być poważny problem zdrowotny. - Miałem znajomego psychiatrę - opowiada Darek Strzelecki. - Odwiedziłem go, powiedziałem, że jest kłopot z bratem. Kosztowało mnie to chyba 2000 złotych...
Lekarz wywiązał się ze zobowiązań. Po Tomka przyjechała karetka i zabrała go do szpitala psychiatrycznego w łódzkiej Kochanówce. Jednak wojskowi nie dawali za wygraną. Uważali, że symuluje. - Komisja wojskowa przyjechała do szpitala - wspomina. - Byłem bardzo zdenerwowany, przestraszony. Uznano, że na razie do wojska się nie nadaję, bo mam poważne problemy psychiczne. W szpitalu spędziłem półtora miesiąca. Ale potem jeszcze przez dwa lata wzywali mnie na komisję lekarską...
Michał Nowaczyk po maturze dostał się na studia, więc o wojsku mógł na pewien czas zapomnieć. Był to 1983 rok. Jednak od kilkunastu miesięcy starał się o wyjazd z kraju. Wreszcie przyznano mu paszport konsularny z biletem w jedną stronę. Postanowił wyjechać do Niemiec. Przerwał studia, szykował się do wyjazdu, gdy dostał wezwanie do wojska. - Zacząłem protestować, że mam paszport konsularny, że powinienem stanąć przed komisją wojskową - opowiada Michał. - Wezwali mnie w końcu na tę komisję, ale nie kazali się nawet rozebrać. Miałem szczęście, siedział w niej mój znajomy lekarz psychiatra. Stwierdził, że mam myśli schizoidalne. Przewodniczący komisji zapytał, czy to znaczy samobójcze. Psychiatra przytaknął, choć zupełnie nie o to chodziło. Dostałem odroczenie od wojska i mogłem wyjechać do Niemiec.
Michał opowiada, że jego brat Sławek o mało co przez wojsko nie odszedł z tego świata. Na komisji wojskowej dostał kategorię A, choć nie był zdrowy. Miał bowiem problemy psychiczne. Kiedy jednak dostał bilet z adresem jednostki wojskowej, tak się przeraził, że połknął 50 tabletek relanium. Jednak chyba przestraszył się śmierci. Zadzwonił po pogotowie. Zabrali go na oddział ostrych zatruć, a potem do szpitala psychiatrycznego. Z wojskiem miał już spokój... Dostał rentę chorobową.
Dzięki znajomemu lekarzowi wojska uniknął też Krzysztof Klenczon z „Czerwonych Gitar”. Opowiada o tym w książce „Krzysztof Klenczon. Historia jednej znajomości” jego żona Alicja. Popularny muzyk groził, że popełni samobójstwo. Ojciec mu uległ i wykorzystał znajomości w Wojskowej Komisji Uzupełnień. Klenczon biletu do wojska nie dostał. Z kolei Mirek Dąbrowski z Piotrkowa Trybunalskiego wpadł na inny pomysł. Przed pójściem na komisje wypił pięć super mocnych kaw, napalił się za wszystkie czasy papierosów. Zbadali mu wzrok, zajrzeli do majtek, sprawdzili kręgosłup. Lekarz zapytał się tylko, dlaczego tak się cały trzęsie. - Nie wiem - odpowiedział Mirek i dostał w nagrodę kategorię D.
Problemy z wojskiem mieli sportowcy, zwłaszcza piłkarze. Nieżyjący już Stanisław Terlecki, były reprezentant Polski w piłce nożnej, do Łodzi trafił, gdy miał 19 lat. Wcześniej grał w Gwardii Warszawa. Wspominał, że decydujący o pozostaniu jego klubu w ekstraklasie mecz wypadł akurat w dniu jego ślubu. Na stadion zajechał więc cały orszak ślubny. Pan młody pojawił się na boisku w końcówce spotkania. Gwardia mecz zremisowała, spadła do drugiej ligi i wtedy pojawiła się propozycja ŁKS-u. - Przyznam, że zadziwiła mnie odwaga działaczy - opowiadał Terlecki. - Gwardia była klubem milicyjnym, jej prezesem wiceminister spraw wewnętrznych. Nie trzeba tłumaczyć, co wtedy to znaczyło. Nawet Legia nie odważyła się po mnie sięgnąć. Zgłosił się tylko ŁKS.
Były to czasy, gdy piłkarz nie mógł swobodnie zmieniać barw. Mógł zmienić klub, gdyby był jedynym żywicielem rodziny. - I gdybym zaczął studia na kierunku, którego nie ma w mieście mojego zamieszkania - tłumaczył Terlecki. - Działacze wymyślili więc, że zacznę studia na kierunku... zajęcia praktyczno-techniczne. Odbywały się one w Zgierzu, więc dojeżdżałem na nie tramwajem. Były to bowiem czasy, gdy w drużynie ŁKS-u samochody miało może dwóch piłkarzy: Mirek Bulzacki i Janek Tomaszewski.
Mimo znalezienia przez ŁKS „furtki” w przepisach transferowych działacze Gwardii robili wszystko, by zablokować jego przejście do łódzkiego klubu. Piłkarz musiał na przykład zdawać normalne egzaminy wstępne na studia - z fizyki, matematyki, języka obcego. - Nie mogło być żadnego ryzyka - twierdził Terlecki. - Bo Gwardia to wszystko kontrolowała.
Znana jest też historia piłkarza Jerzego Wijasa, reprezentanta Polski. Pochodzi ze Śląska i w ekstraklasie debiutował w GKS-ie Katowicach. Był zatrudniony na etacie w kopalni, więc wojsko miał z głowy. Ale reprezentanta Polski zapragnął łódzki Widzew. Interesowała się nim też wojskowa Legia Warszawa, która pod pozorem służby dla ojczyzny ściągała do siebie tych piłkarzy, których chciała. Tu na drodze do pozyskania Wijasa stanął Widzew. Zapłacił GKS-owi 8 milionów zł i Jerzy Wijas przeprowadził się do Łodzi. Widzew zapomniał tylko o jednym. Jerzy Wijas musiał jeszcze pół roku mieć etat w kopalni, by wojsko o nim zapomniało. Futbolista miał też kłopoty z otrzymaniem paszportu na wyjazdowe mecze pucharowe Widzewa. Ukrywał się przed żandarmerią. Między innymi w domu swojego kolegi z drużyny Wiesława Wragi. W końcu stanął przed komisją wojskową. I ku zaskoczeniu wszystkich dostał bilet do jednostki wojskowej w Czarnem koło Człuchowa. Okazało się, że Legia ani inny liczący wojskowy klub nie chcą Wijasa. Został normalnym żołnierzem. Z czasem pozwolono mu tylko grać w miejscowym LZS Czarne. Po kilku miesiącach wyszedł z wojska. I znów został piłkarzem GKS Katowice...