Kto śmiertelnie pchnął nożem kaprala Andrzeja Mantaja?
Do dziś nie wiadomo, kto w mroźną zimę 1987 roku śmiertelnie pchnął nożem kaprala Andrzeja Mantaja, słuchacza słupskiej Szkoły Milicji, który trzymał wartę na strzelnicy sportowej. Śladów było wiele, sprawvy nie ustalono. W zbrodnię próbowano wrobić Wampira z Bytowa, Leszka Pękalskiego.
24-letni Kapral Andrzej Mantaj zginał podczas rutynowego obchodu strzelnicy ugodzony jednym uderzeniem noża, który uszkodził organy wewnętrzne i doprowadził do szybkiej śmierci z powodu wykrwawienia. Stało się to niemal na oczach jego kolegi Mirosław P., z którym tej nocy pełnił służbę wartowniczą.
Po godz. 22 dwóch milicjantów odwiedza w punkcie wartowniczym nieznany im mężczyzna. Spędza tam kilka minut. Chce się ogrzać, ale szybko zostaje wyproszony. Chwilę później kapral Mantaj udaje się na obchód, który ma obowiązek wykonywać kilka razy w ciągu nocy.
Mija tory strzelnicze i znika za wyłomem, za którym znajduje się magazynek z tarczami strzelniczymi. Po kilku minutach wraca, co przez okno widzi jego partner. Mantaj idzie pochylony, wolnym krokiem.
W ręku ma pistolet P-64, najpopularniejszą wówczas broń osobistą. P. myśli, że kolega chce zrobić jakiś żart i go przestraszyć. Tymczasem Mantaj po kilku krokach upada w śnieg. P. podbiega do kolegi. Widząc, że ten się nie rusza, sparaliżowany strachem nie sprawdza co mu jest tylko biegnie do pobliskiego hotelu, skąd recepcjonistka zawiadamia komendę miejską.
Dopiero po przyjeździe patrolu, wspólnie z Mirosławem P. milicjanci wnoszą Mantaja do dyżurki. Tam widzą zakrwawiony mundur i ranę w brzuchu. Wzywają pogotowie. Lekarz stwierdza już tylko, że Andrzej Mantaj nie żyje.
Mimo wielu śladów, wielkiej mobilizacji milicji sprawcy tego zabójstwa nie udało się ustalić do dziś.
Tu można postrzelać
Istniejąca do dziś strzelnica przy ulicy Elizy Orzeszkowej nie jest i wówczas, trzydzieści lat temu, nie była integralną częścią kompleksu szkoły podoficerów dziś policji, ale wcześniej policji, choć znajduje się w pobliżu. Oba obiekty oddziela Stawek Łabędzi. Poza strzelnicą mieści się tu część hotelowa oraz sala gimnastyczna. W zasadzie o 30 lat niewiele się tu zmieniła.
Wspomina Tadeusz Sadowski, Strzelecki Klub Sportowy "Gryf"
Ze strzelnicy korzystają dziś słuchacze, ale już od lat 80. Miejsce to było zarządzane prze Strzelecki Klub Sportowy „Gryf”. W tym okresie do zarządzania obiektem oddelegowano ze szkoły wykładowcę Tadeusza Sadowskiego. Wykładowcą ale i zasłużonego dziś trenera strzeleckiego, spod reki którego wyszli znani sportowcy, m.in. uczestnicy igrzysk olimpijskich Mirosława Sagun i Robert Kraskowski.
- Postrzelać w tamtym czasie to nie był żaden problem – mówi Tadeusz Sadowski. – Można było zapisać się do klubu sportowego takie jak „Gryf”. Ale w szkołach i zakładach pracy istniały kluby Ligi Obrony Kraju. Dotęp był praktycznie nieograniczony. Odbywały się zawody, ćwiczenia. Strzelano z broni pneumatycznej (krótkiej i długiej) i kbks. Dodatkowo słuchacze ćwiczyli tu z broni strzeleckiej, głównie krótkiej. Z poważnych kalibrów ćwiczono już na strzelnicy wojskowej poza miastem. I właśnie takiego magazynku broni, gdzie głównie znajdowała się amunicja i sprzęt kbks pilnowali codziennie przez całą dobę, w ramach służby wartowniczej. Feralnego dnia późnym wieczorem służbę objęli Andrzej Mantaj i znacznie starszy od niego wiekiem i służbą Mirosław P.
- Pamiętam dobrze tamten dzień – wspomina, wzruszając się, Tadeusz Sadowski. – Wieczorem, jak zwykle uścisnąłem im dłoń na pożegnanie. Życzyłem spokojnej służby. Nic nie zapowiadało tej tragedii.
Mirosław P. zeznaje
Milicjanci pełnią rutynową służbę na terenie strzelnicy. Jest mroźny i śnieżny wtorkowy wieczór 13 stycznia 1987 roku. Okoliczna dzielnicy willowa udaje się na spoczynek. Podobnie jak 12 osób w przylegającym do strzelnicy hotelu. O tej porze miasto za chwilę zaśnie. Nawet pobliska „Karczma pod Kluką” jest już zamknięta.
Wartownicy spędzają większość czasu w niewielkiej dyżurce przylegające do torów strzelniczych. Dziś jest tu podręczny magazynek. Nie mają telewizji, jest radiomagnetofon. Zabiją czas rozmowami, czytaniem i rozwiązywaniem krzyżówek. Na zmianę dokonują obchodu obiektów, torów strzelniczych aż do znajdującej się na końcu tarczowni, czyli magazynku z tarczami strzeleckimi. Miejsce to będzie miało duże znaczenie.
Po godzinie 22 pojawia się w dyżurce kluczowa postać w całej sprawie. To młody, niespełna 30-letni mężczyzna. Chce się ogrzać i pogadać. Twierdzi, że jest byłym słuchaczem szkoły. Pyta o możliwość otrzymania tarcz strzelniczych.
Tadeusza Sadowskiego od początku dziwił fakt, że ktoś późnym wieczorem mógł poszukiwać tarcz strzelniczych, bo nawet wówczas nie był to przedmiot niedostępny. Można je było kupić w sklepach harcerskich i myśliwskich. Przesłuchiwany pierwszy raz, zaraz po zbrodni Mirosław P. tak opisywał przebieg zdarzeń przed śmiercią Mantaja.
„W milicji pracuję od 15 lutego 1986 roku. W dniu 13 stycznia 1987 o godzinie 16-tej odbyła się odprawa warty, a następnie wraz z kapralem Andrzejem Mantajem udaliśmy się pieszo na ulicę Orzeszkowej celem pełnienia służb wart owczej. Co odnotowano w książce służby. W tym czasie na terenie strzelnicy odbywały się zajęcia klubu „Gryf" prowadzone prze trenera kapitana Sadowskiego. Około godziny 18-tej na kolację udał Mantaj, a o godz. 19.10, po jego powrocie, ja poszedłem na kolację do szkoły. Kiedy wróciłem to Mantaj czytał książkę. Na terenie strzelnicy nie było już nikogo. Zgodnie z zasadą warty dokonywaliśmy na terenie strzelnicy obchodu co pół godziny. Obchód obejmuję cały teren strzelnicy. Umówiliśmy się, że ja pełnię dyżur do godziny 22. A on od 22 do drugiej. Potem mieliśmy się znowu zmienić.
Ok. 21.45 pod hotel „Gryf” przyjechał samochód „Kamaz” z którego wysiadł palacz. Przyszedł do nas aby zapytać jak grzeją kaloryfery. On został u nas do około godziny 22.15, i wyszedł po wysłuchaniu w radiu dziennika. Po jego wyjściu przyniosłem z szatni męskiej składane łóżko. Rozłożyłem je i zaproponowałem Mantajowi aby poszedł spać. Andrzej odpowiedział iż nie chce mu się spać. Drzwi wejściowe prowadzące do dyżurki były zamknięte na zamek patentowy. W pewnej chwili, po około 15-20 minutach usłyszałem pukanie do drzwi. Nie pamiętam czy drzwi otwierał Andrzej Mantaj czy też ja, lecz raczej jestem skłonny do stwierdzenia iż ja to uczyniłem, gdyż byłem bliżej drzwi. Do wnętrza wszedł nieznany mi mężczyzna. W wieku 26-27 lat, wzrostu około 167 cm, gdyż był wyższy ode mnie a ja mam 164 cm. Miał czapkę koloru jasnego z daszkiem, włosy jasno blond, twarz pociągłą, bez zarostu. Tzn. nie miał brody ani wąsów. Dodaję iż w tym czasie w dyżurce paliła się tylko lampka na biurku, natomiast górne światło było zgaszone. W jednej z rąk posiadał torbę skórzaną lub skóropodobną koloru czarnego z dwoma uchwytami. Nie zauważyłem aby była czymś wypełniona. Stał on w odległości około trzech metrów. Nie wyczuwałem woni alkoholu, a z wyglądu i jego wypowiedzi nie wynikało aby był w stanie nietrzeźwym.
Mężczyzna ten po wejściu spytał się nas, czy może się ogrzać. Ja odpowiedziałem, iż nie można bo jeździ oficer dyżurny i może go u nas zastać, i z tego powodu możemy mieć nieprzyjemności. On odpowiedział iż był słuchaczem I kompani, rok lub dwa lata wstecz. Nie wymieniał żadnych nazwisk z kadry. Nie mówił czy ukończył szkołę i czy gdzieś pracuje. Pytał się czy mógłby wziąć tarcze. Ja powiedziałem iż nie może. Nie mówił, czy wie gdzie jest tarczownia. Ja powiedziałem do niego aby opuścił dyżurkę, co też uczynił. Widziałem iż wyszedł przez furtkę na ulicę. Myśmy nadal pozostali w dyżurce. Brama wjazdowa prowadząca do hotelu była otwarta. Nie patrzyliśmy w jakim kierunku on się udał. Nie widziałem aby mężczyzna ten wchodził na teren strzelnicy. Ale mógł on na teren strzelnicy wejść przez płot, jak też przez bramę prowadzącą do hotelu i dalej przez furtkę. Po upływie 3 - 4 minut po odejściu tego mężczyzny Andrzej powiedział iż pójdzie w obchód. Powiedział, że wizyta tego nieznanego mężczyzny go zaniepokoiła. A twarz tego mężczyzny jest mu jakby znajoma i mógł go widzieć kiedyś na terenie szkoły. Ale wyjście na obchód nie był zainspirowane wizytą tego mężczyzny, a wynikało z regulaminu służby. Andrzej założył czapkę i szal wokół szyi i w samym mundurze, bez kurtki, wyszedł z dyżurki. Nie obawiał się, że zmarznie podczas obchodu, który trwał bardzo krótko. Zabrał również ze sobą latarkę. Ja, siedząc na łóżku, czytałem "Panoramę" (ówczesne tygodnik kolorowy – dop. KN) przy włączonym radioodbiorniku. W pewnej chwili po upływie 3 - 4 minut po jego wyjściu otworzyłem okno celem przewietrzenia dyżurki. Wówczas zauważyłem iż przy zaparkowanym „Kamazie”, o którym mówiłem wcześniej, z włączonym silnikiem stało dwóch mężczyzn. Drzwi do kabiny były zamknięte. Po upływie 5-7 minut postanowiłem zamknąć okno. Kiedy do niego doszedłem to tych mężczyzn już nie było przy samochodzie. Po zamknięciu okna ja przełożyłem taśmę w magnetofonie i przez chwilę chodziłem po pomieszczeniu w oczekiwaniu na powrót Andrzeja. Podszedłem do okna. W tym czasie zauważyłem, iż ad strony strzelnicy w kierunku bramy szedł Andrzej Mantaj. Szedł on w ten sposób, iż podpierał się rękoma. Po trzech krokach jakie widziałem zauważyłem iż się przewrócił. Zdziwiło mnie to, iż się przewrócił bo kiedy wychodził był zdrowy. Pobiegłem do niego. Leżał w pozycji na brzuchu. Nic się nie odzywał a ja o nic go nie pytając, ani nie sprawdzając co mu jest pobiegłem do hotelu i stamtąd zadzwoniłem wraz z recepcjonistką do Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych (na komendę miejską milicji– dop. KN) w Słupsku do oficera dyżurnego. Dzwoniłem najpierw RUSW, gdyż nie wiedziałem iż można również przedzwonić do szkoły. Ja bojąc się, nie podchodziłem do leżącego Mantaja i czekałem‚ aż przyjechali funkcjonariusze z RUSW. Dopiero wówczas podeszliśmy tam i przenieśliśmy Mantaja do dyżurki. Teraz zauważyliśmy, że miał zakrwawiony przód munduru, a w brzuchu była rana, w okolicy pępka. Nie posiadał on na głowie czapki, a w kaburze nie było pistoletu z magazynkiem. Lewa kieszonka była otwarta. Mam na myśli lewą górną kieszonkę munduru, w której zwykle nosi się legitymację. W prawej kieszonce, która była zamknięta na guzik był woreczek z pieniędzmi. Jeżeli chodzi o legitymację, to ja swoją mam przy sobie, gdyż w sobotę mam jechać do domu i tam wymienić ją na nową. Czy Mantaj miał swoją przy sobie, tego nie wiem, gdyż zbierano legitymacje celem ich wymiany”.
Andrzej Mantaj pracował w milicji od roku. 24-latek pochodził z Dębna Lubuskiego w województwie gorzowskim. Do Słupska przybył, skierowany do szkoły podoficerskiej. Nie zdążył poznać Słupska. Prawie nie korzystał z przepustek. Prowadził spokojny tryb życia. Niewielkie wówczas wynagrodzenie prawie w całości wysyłał matce. Żony nie miał. Koledzy nie znali jego prywatnych spraw bo i nie wiele o sobie nie mówił. O zakończeniu jego życia zdecydował jeden niebezpieczny cios noże. Jak wykazała sekcja zwłok — cienkie, ostro zakończone narzędzie weszło w głąb na 10 cm, przebijając ściany brzucha, jelit oraz w trzech miejscach żyłę główną i dolny odcinek tętnicy brzusznej. Z uszkodzonych naczyń nastąpił krwotok do jamy otrzewnej. Po takich obrażenia Mantaj nie miał żadnych szans. Zgon nastąpił po zaledwie kilku minutach.
Na miejscu zbrodni. Wielka obława
Natychmiast po tym, jak stwierdzono, że kapral Mantaj nie żyje, jeszcze nocą, poderwano wszystkie możliwe siły. Obudzono prokuratora rejonowego. Sprawę natychmiast przekazano ówczesnemu wiceprokuratorowi prokuratury rejonowej Stanisławowi Szlachetce, który jeszcze nocą rozpoczął czynności. Ściągnięto nie tylko wszystkie patrole z miasta. Do akcji przeczesywania okolicy skierowano lokalną kompanię ZOMO i słuchaczy szkoły milicyjnej.
Dochodzeniowcy mają co robić, bo śladów na miejscu zbrodni jest całkiem sporo. Przed wszystkim świeże odciski stóp w śniegu oraz chyba najważniejszy ślad - czapka cyklistówka, która musiał spać napastnikowi w trakcie szamotaniny. Na miejsce ściągnięty zostaje milicjant z psem tropiącym, który i dzięki znalezionej czapce podjął trop. Wyjątek z akt sprawy: „Podjęto pościg za właścicielem samodziałowej czapki. Pies, przejąwszy woń z „cyklistówki", poprowadził dwa i pół kilometra przez betonowy płot tuż za tarczownią, a dalej przez ogródki oraz błotnisto-stawowe bezdroża i zataczając półkole, dobiegł do ulicy Sportowej. Tam psu urywał trop.”
Zatrzymać każdego podejrzanego.
Do rana i przez następne godziny kontynuowane są nadzwyczajne działania w celu ujęcia sprawcy. Powołana zostaje specjalna grupa operacyjna, na czele z szefem pionu kryminalnego majorem Florianem Soleckim. Komendant Wojewódzki nadzoruje bezpośrednio działania i raportuje je do komendy głównej.
Od rana penetrowane są dworce PKP i PKS na całym wybrzeżu oraz miejscowe bary, pijalnie piwa, meliny. Zatrzymywana jest każda podejrzana osoba. Wielkie siły pracują do samego rana i przez kolejny dzień. Sprawca jakby zapadł się pod ziemię. Podobne intensywne działania, przesłuchania trwają jeszcze kilka dni.
Są bezskuteczne i już wiadomo, że nie obędzie się bez żmudnego śledztwa. Dopiero po trzech dnia ukazuje się pierwsza krótka notatka prasowa o zajściu. Później ukaże się portret pamięciowy domniemanego sprawcy. Zdjęcie czapki pojawi się w gazetach i telewizji wraz z apelem do społeczeństwa o pomoc.
Powstaje portret pamięciowy sprawcy. Poszukiwanego opisano tak: „25-30 lat, około 170 cm wzrostu, blond włosy (w czasie zdarzenia dłuższe). Jest szczupłej albo średniej budowy, bardzo sprawny fizycznie ponadto zdecydowany, agresywny. Może mieć odchylenia od normy. Posiada grupę krwi „0".
Nie wyklucza się, iż mężczyzna jest maniakiem na tle broni i strzelectwa lub nie ma możliwości zrealizowania swoich zainteresowań paramilitarnych. Podejrzenie powinny wzbudzić osoby, które bez uzasadnionego powodu nie przebywają w miejscu zamieszkania lub nagle zmieniły wygląd — farbując lub obcinając włosy, zapuszczając wąsy czy brodę itp.
Także ci, którzy zwykle nosili samodziałową czapkę „cyklistówkę” oraz żółto-beżową kurtkę. Czapka jest szara, w beżową jodełkę. Ma z tyłu metalową klamerkę w kolorze żółtym. Sprawca nosi rozmiar buta 6. Dla osób, które przyczynią się do ujęcia sprawcy ustalono wysoką nagrodę pieniężną.
Kolejne ślepe tropy
Mijają kolejne dni bezskutecznych poszukiwań. Śledczy muszą się cofnąć, aby sprawdzić czy coś im nie umknęło. – Zwykle jest, że jeśli na początku popełni się jakiś kluczowy błąd, wtedy wykrycie sprawcy jest naprawdę trudne – mówi Leon Szymański, wówczas funkcjonariusz, ale nie zaangażowany w działania w prawie Mantaja.
Trwają więc kolejne, wielogodzinne przesłuchania Mirosława P., palacza który odwiedził wartownię, recepcjonistki i mieszkańców hotelu przy strzelnicy. Po kolei wzywani są koledzy Mantaja z kompanii. Szuka się ewentualnego, osobistego tła całej sprawy.
Ponawiane się kolejne badania laboratoryjne śladów wykonywane w komendzie głównej w Warszawie. P. wzywany jest na kolejne przesłuchania. Jest nieomal nękany. Zaczyna zmieniać pewne szczegóły swoich zeznań. W końcu zapada decyzja aby wykonać mu badanie poligraficzne, czyli wariografem – popularnie nazywanym wykrywaczem kłamstw. Badanie potwierdza, że Mirosław P. mówi prawdę. Sprawa wyraźnie wymyka się śledczym z rąk, a nacisk „góry” na wyjaśnienie sprawy nie zmniejsza się. Przestępstwa dokonane na milicjantach zawsze traktowane są wyjątkowo. Mnożą się teorie, zatrzymywani są kolejni podejrzani. W pewnym momencie już masowo. Wystarczy na dworcu pojawić się w czapce cyklistówce z torbą podróżną, a zostaje się wylegitymowanym. Jeśli legitymowany miał w torbie jakikolwiek nóż, mógł być pewny zatrzymania w areszcie i spodziewać się wielogodzinnych przesłuchań.
Tajniacy penetrują półświatek i dostarczają kolejnych podejrzanych z coraz bardziej fantastycznymi opowieściami. Słane są nawet listy gończe, jeśli ktokolwiek podejrzany feralnego dnia pojawił się w Słupsku. Tak było z karanym Wojciechem Ł, gdyż ktoś zeznał, że mniej więcej w tym czasie przebywał przejazdem w Słupsku i w towarzystwie wyciągnął z torby zwykły nóż.
Po komunikatach prasowych bardzo poważnie potraktowano zgłoszenie słupszczanki, która podsłuchała jak jej zazdrosny mąż (z którym była w separacji) przechwalał się rzekomo zabiciem milicjanta. Tym bardziej, że kobieta była związana ze szkołą milicji przez koleżankę i nowego partnera.
Kobieta zeznała m.in. „Chciałam zeznać, że w rozmowie ze mną K. przechwalał się, że jego ojciec był dowódcą oddziału w bandach ukraińskich, nazywał on go atamanem, czy jakoś tak. I że w jego żyłach też płynie krew ukraińska i kiedyś na tych terenach będą panowali Ukraińcy i będą moczyli ręce w polskiej krwi. W połowie stycznia, na biurze przepustek SPMO dowiedziałam się, że zabito funkcjonariusza i zaostrzono wymogi co do osób przybywających do szkoły. W dniu wczorajszym, tj. 30 stycznia usłyszałam dobijanie się do drzwi pijanego męża, który chciał zobaczyć dzieci. Początkowo nie chciałam otworzyć ale po pół godzinie to zrobiłam. Po pewnym czasie on zaczął płakać i powiedział do mnie, że „ten chłopak zginął niewinnie, ponieważ miał zginąć twój alfons, ale to nic, bo i tak będę mył w jego krwi ręce, bo jutro ma służbę”. Kiedy zaczęłam go o to wypytywać powiedział , że był na melinie w pobliżu garaży milicyjnych, i że podszedł do milicjanta po ogień czy papierosy i kiedy stał przodem do tego milicjanta zadał mu cios nożem w brzuch.”
I tak zawodowy żołnierz trafił do aresztu i zanim oczyszczono go z absurdalnych podejrzeń minęło kilka tygodni.
Wreszcie wydawało się, że jest sensowny trop. W okolicach strzelnicy i ulicy Sportowej, poza działkami i fermami lisimi znajdowały się także niewielkie prywatne firmy rzemieślnicze i produkcyjne. Jedna z nich zajmowała się produkcją ogrodzeń.
Tam jednego ze styczniowych wieczorów odbywał się zakrapiane przyjęcie zatrudnionych tu pracowników. Pili do późna. Jak zeznali później uczestnicy, jeden z nich, wysłany został po alkohol. Wrócił po dłuższym czasie, wyraźnie wzburzony i zaczął zachowywać się dziwnie. Najpierw zaczął się intensywne myć. Na drugi dzień pozbył się ubrania. W kolejnych dniach nadal był nieswój. M.in. zapuścił brodę, zaczął inaczej się ubierać. Wydano nakaz aresztowania. Drobiazgowe przesłuchania podejrzanego i uczestników spotkania, sprawdzanie okoliczności znowu zakończyły się fiaskiem. Okazało się, że do pijatyki doszło dwa tygodnie przed zabójstwem na strzelnicy.
Sprawa zmierzała do umorzenia, chodź śledztwo wielokrotnie przedłużano. Po kilkunastu miesiącach sprawdzono jeszcze jeden wątek. Powiązania Mantaja w stronach rodzinnych, w Dębnie Lubuski. Matka zabitego napisała do milicji list, w którym opisywała konflikt syna jako funkcjonariusza dbającego o porządek w mieście, z miejscowym kelnerem pewnej restauracji. Ten miał się odgrażać za nękanie. Kelner został zatrzymany, poddany drobiazgowym przesłuchaniom, ale miał 100 procentowe alibi na dzień zabójstwa, żadnych powiązań ze Słupskiem. I ten trop okazał się fałszywy.
Leszek Pękalski wiedział wszystko
Sprawa Mantaja zostaje umorzona. Ale to nie jest jej koniec. Doczekała się iście filmowej kontynuacji. Wraca po siedmiu latach w słynnej historii Leszka Pękalskiego czyli Wampira z Bytowa. Wśród 17 zarzucanych mu zbrodni znalazło się zabójstwo kaprala Andrzeja Mantaja.
Pękalski miał się spontanicznie przyznać do tego zabójstwa podczas śledztwa. Opowiedzieć historię ze szczegółami, które idealnie pasowały do przebiegu zdarzenia. Pojawia się wizyta w dyżurce, chęć ogrzania się i załatwienia tarcz strzelniczych. Prokuratorzy są szczęśliwi. Udaje się wyświetlić niewyjaśnioną zbrodnię.
Ale tych zbrodni, do których przyznawał się Pękalski w pewnym momencie tego wieloletniego śledztwa było ok. 70. Sprawa kapral Mantaja znalazła się jednak w akcie oskarżenia, mocno udokumentowana.
Tadeusz Sadowski jako opiekun strzelnicy był obecny podczas wizji lokalnej na strzelnicy, z udziałem Pękalskiego. – Mi on pasował do tej sprawy. Nigdy nie był na tej strzelnicy, a doskonale znał rozkład pomieszczeń, wskazał bezbłędnie trasę ucieczki. Dosłownie idealnie się tu poruszał.
Jednak podczas procesu Pękalski odwoła przyznanie się do winy. Zarówno jeśli chodzi o zabójstwo kapral Mantaja jak i pozostałych zbrodni. W trakcie procesu dowiedziono, że Pękalski miał alibi na dzień zabójstwa milicjanta. Przebywał wtedy na Śląsku, gdzie pracował. Teoretycznie działając z matematyczną precyzją mógł przyjechać do Słupska, zabić Mantaja, i wrócić na Śląsk. Oskarżający Pękalskiego prokurator Mirosaław Buksa do końca bronił swoje wersji sugerując, że bardzo wiele poszlak wskazywało właśnie na Pękalskiego.
Jednak orzekający w sprawie Wampira z Bytowa sędzia Andrzej Cyganek i na tej części aktu oskarżenia nie zostawił suchej nitki. Pękalski został od oskarżenia o tę zbrodnię uniewinniony.
Sprawa zabójstwa kaprala Mantaja pozostała do dziś niewyjaśniona, a sprawca nieuchwytny.