Kto zarabia na ratowaniu życia?
W środę o godzinie 16.00 rozpocznie się akcja protestacyjna ratowników medycznych w całej Polsce. - Godzina rozpoczęcia nie jest przypadkowa - tłumaczy Roman Badach-Rogowski, przewodniczący akcji protestacyjnej i Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego. - Czytana bez kropki mówi o kwocie podwyżki, jakiej się domagamy. To 1600 złotych do przyszłego roku, 800 złotych w lipcu, kolejne we wrześniu i reszta we wrześniu 2018 roku. W ten sposób podwyżki otrzymały pielęgniarki.
Pieniądze to nie wszystko, o co walczą ratownicy. Domagają się również upaństwowienia ratownictwa medycznego.
- Nie chodzi nam o nazwę, ale o stworzenie służby medycznej, na takiej zasadzie, jak działa w Polsce policja, straż pożarna, straż graniczna, czy wojsko
- wymienia Roman Badach-Rogowski. - My nie pracujemy w zaciszu gabinetów, ale w dzień, noc, święta i niedziele jesteśmy na posterunku. To służba. Często mamy do czynienia z traumatycznymi przeżyciami, spotykamy się z różnymi ludźmi, chorymi psychicznie, po dopalaczach, agresywnych. To niebezpieczna praca za marne pieniądze. Niektórzy z nas zarabiają 13 złotych za godzinę.
Tymczasem, ratownictwo medyczne w Polsce to zwyczajny biznes. Każdy może kupić dwie karetki z wyposażeniem, chociażby na Allegro, zarejestrować działalność w postaci pogotowia ratunkowego i uzyskać wpis do rejestru wojewody. Potem wystarczy wystartować w konkursie NFZ i można ratować ludzi.
- W Polsce 210 podmiotów działa jako pogotowia ratunkowe, każdy ma inne oznakowanie na karetkach, inne stroje
- mówi Robert Judek z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Poznaniu. - W samej Wielkopolsce jest ich około 35. Są to firmy lepsze i gorsze, jedne posiadają nowoczesne karetki, inne muszą wynajmować samochody, bo ich własne nie nadają się już do użytku. Jak w takiej sytuacji możemy mówić o równym dostępie obywateli do opieki zdrowotnej? O tym, kto będzie ratował nasze życie decyduje cena. W jednych powiatach ludzie mają więcej szczęścia, w innych mniej.
Kolejnym problemem, którego rozwiązania domagają się ratownicy, są same konkursy. W jednym rejonie startuje w nich wiele podmiotów, które są zmuszone do oferowania konkurencyjnych cen graniczących z dumpingiem, w innych firmy dogadują się żądając kolosalnych stawek. Wszędzie żądzą pieniądze.
- Ratownictwo to opłacalny biznes, niestety pieniądze nie trafiają tam, gdzie powinny
- mówi Robert Judek. - W przypadku prywatnych firm stanowią one zysk właściciela, a nie może być tak, że ktoś bogaci się na ratowaniu życia.
Pogotowia ratunkowe utrzymują się z pieniędzy państwowych, które wojewodowie przekazują do NFZ. Fundusz w drodze konkursu wybiera wykonawcę i płaci mu za tzw. dobokaretkę. Oznacza to, że liczba wyjazdów nie ma tu znaczenia. Im ich mniej, tym większy zysk dla właściciela.
- Podmiotom prywatnym nie opłaca się inwestowanie w sprzęt, szkolenie kadry, czy branie udziału w kursach
- mówi Judek. - Często, aby ograniczyć koszty, zatrudniają ratowników na umowy śmieciowe za psie pieniądze. Taki system nie daje żadnej gwarancji bezpieczeństwa.
Akcja protestacyjna rozpocznie się w środę. Na razie na karetkach i budynkach pojawią się flagi, ratownicy ubiorą charakterystyczne koszulki.
- Chcemy zwrócić na siebie uwagę, jeśli to nie pomoże, podejmiemy kolejne kroki - zapowiada Roman Badach-Rogowski. - Nasz protest nie jest wymierzony w pacjentów, ale w rząd. To rządzący mogą podjąć decyzje zmieniającą tę chorą sytuację.