Ktoś tu rozpieszcza legendę Falubazu
- Najlepszy zawodnik w historii klubu. Wyjątkowy facet – tak mówią koledzy z toru o Andrzeju Huszczy, który w piątek skończył 60 lat. - Urzekł mnie dobrym, wielkim sercem. I skromnością. Zresztą do dziś jest taki sam... – uśmiecha się Małgorzata Huszcza, żona pana Andrzeja. Są razem niemal 40 lat
– Andrzej Huszcza. Samo nazwisko mówi wszystko. Jakiekolwiek słowa, obojętnie czyje, są zbędne – stwierdza Jan Krzystyniak, były żużlowiec Falubazu Zielona Góra. Ale w gazecie trudno obejść się bez słów, więc pan Jan dodaje: – Najlepszy zawodnik w historii tego klubu. Słowo Falubaz to w pierwszej kolejności Andrzej Huszcza. Najlepszy kolega, chociaż nie chciałbym kogokolwiek forować, nawet Andrzeja. Można cały dzień wymieniać jego zalety. Miałem przyjemność jeździć z nim w mistrzostwach Polski par klubowych, gdzie dwukrotnie stawaliśmy na najwyższym stopniu podium. Zawdzięczam jemu też, że takie tytuły osiągnąłem, bo on był – wiadomo – pierwszoplanową postacią, a ja byłem tylko tym zawodnikiem do Andrzeja Huszczy. Wydaje mi się, że nie przesadzę, jakby nawet pomnik Andrzejowi postawiono gdzieś w znaczącym miejscu czy stadion nazwano jego imieniem, bo przecież takie przypadki są, chociażby skocznia imienia Adama Małysza.
– „Tomek” (tak koledzy nazywają Huszczę – dop. red.) to wyjątkowy facet. Wyróżniał się ambicją, wielkim hartem ducha, zawsze dobrze przygotowany, super na torze – wylicza Bogusław Nowak, były żużlowiec Stali Gorzów. – Spotkania na torze, na zawodach różnych, eliminacjach... To zaczęło nas przybliżać. Myślę, że po karierze jesteśmy bliżej siebie niż w jej trakcie. Spotykamy się, bywam u niego w domu. Często jeździłem do Tarnowa, to zaczepiałem się o Zieloną Górę. Widujemy się rodzinnie. Jesteśmy w kontakcie. Zawsze wspomnienia, rozmowy... Jesteśmy, myślę, dobrymi kumplami.
Dziewczyna z maszyną
W piątek panu Andrzejowi stuknęło 60 lat. Legenda Falubazu pochodzi z Krępy, która dziś jest częścią Zielonej Góry. Rower, komarek, WFM-ka... Pierwsze próby ślizgów kontrolowanych na zakręcie w lewo na dobrze ubitej drodze żużlowej do fabryki tektury w Krępie... Szkółka Falubazu, trener Stanisław Sochacki, zgoda na uprawianie „czarnego sportu”, podpisana w tajemnicy przed rodzicami przez siostrę Zofię... Egzamin na licencję, ligowy debiut, upadek, paskudnie złamana noga w stawie skokowym i pięć tygodni w gipsie... Pierwsze sukcesy i podboje, nie tylko na żużlowym torze, chociaż...
Poznali się 25 czerwca 1978 roku. – Na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Ona była sekretarką na mistrzostwach świata par, ja byłem tam rezerwowym – wspomina pan Andrzej (barwy Polski reprezentował wtedy wspólnie z Edwardem Jancarzem i Bolesławem Prochem ze Stali Gorzów). – Zobaczyłem, że idzie z maszyną do pisania dziewczyna, która mi się spodobała. Pomyślałem sobie, że pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie, ale zapytałem, czy mogę pomóc. Zgodziła się i zaniosłem tę maszynę do biura zawodów.
– Ciężka była ta maszyna? – podpytuję żonę pana Andrzeja.
– Ciężka. Walizkowa – uśmiecha się pani Małgorzata. – Sama też dałabym radę, ale skoro trafił się pomocnik, to skorzystałam.
Tu wyjaśnijmy, że pani Małgorzata pochodzi z żużlowej rodziny. Ojciec Robert Nawrocki przez całe życie związany był z tym sportem, z Budowlanymi Rybnik, Śląskiem Świętochłowice, Wandą Kraków, Gwardią Katowice – jako zawodnik, trener, sędzia, toromistrz... Stryjka Pawła Waloszka, indywidualnego wicemistrza świata, którego imieniem nazwany został stadion „Skałka” w Świętochłowicach, kibicom przedstawiać raczej nie trzeba.
Ale wracamy na Stadion Śląski. – Oboje byliśmy wtedy piękni i młodzi – rozmarza się pani Małgorzata. Czym urzekł ją 21-letni wówczas Andrzej? – Dobrym, wielkim sercem. I skromnością. Zresztą do dziś jest taki sam, mimo upływu lat... No i był przecież żużlowcem z górnej półki! Taki miły, fajny chłopak...
Czwartek, 22 lipca
I choć pan Andrzej myślał, że nic z tego nie wyjdzie, to jednak wyszło. Pięknie wyszło! Przetrwali trudne dwa lata, gdy ona mieszkała na Śląsku, a on praktycznie w Anglii. W tym czasie na świat przyszła pierwsza córka – Iwona. Druga – Maja i trzecia – Katarzyna urodziły się już w Zielonej Górze.
– Do Zielonej Góry przeprowadziliśmy się dopiero w 1982 roku, a od 1983 mieszkamy w Raculi – wylicza pani Małgorzata. Zatrzymajmy się jednak przy tym 1982. Przy 22 lipca, dacie dla młodego małżeństwa niezwykle szczęśliwej. Na ten dzień – czwartek – w Zielonej Górze zaplanowany został finał indywidualnych mistrzostw Polski, do którego pan Andrzej jednak się nie zakwalifikował, miał być tylko rezerwowym. Ale w ostatniej chwili się załapał, bo kontuzji nabawił się Eugeniusz Błaszak ze Startu Gniezno. O tym, że wystartuje, dowiedział się we wtorek. W środę poinformował o tym żonę, która była w zaawansowanej ciąży z drugą córką.
– Termin miałam trochę później, na początek września – zauważa pani Małgorzata. – Ale jak przyszedł do domu i powiedział, że będzie w tym finale... Noc nieprzespana, nad ranem bóle, do szpitala... O szóstej rano urodziłam Maję. Andrzej przyjechał, zobaczył. Powiedziałam mu: „Ja już swoje zrobiłam, teraz czas na ciebie”. I pięknie się spisał! Taki prezent urodzinowy córce zrobił...
Bo kilka godzin później pan Andrzej został mistrzem Polski! W barażu o złoto pokonał Leonarda Rabę. Musieli stoczyć ten dodatkowy bój, bo obaj zgromadzili po 14 punktów. A było tak. Na początku turnieju, w II biegu, Huszcza z Rabą przegrał. Następnie obaj dołożyli po dwie trójki. Byli w niesamowitym gazie. Stało się jasne, że jeśli Rabie gdzieś noga się nie powinie, to z kompletem punktów sięgnie po złoto. Jednym z rezerwowych był wtedy wspomniany już Krzystyniak. Na torze pojawił się tylko raz. I ten jeden jedyny wyścig – XV – wygrał, wyprzedzając właśnie Rabę! Reszta była już w rękach, głowie i motocyklu Huszczy.
– Miałem tego świadomość, startując w tym biegu – przyznaje Krzystyniak po 25 latach. – Wtedy był jeszcze jeden zawodnik rezerwowy i dylemat, kto ma jechać. Ten drugi zawodnik zrezygnował, w ogóle nie kwapił się do tego, więc postanowiono, abym pojechał ja. Miałem świadomość tego, że odebranie punktu Leonardowi Rabie otworzy furtkę Andrzejowi Huszczy do walki o indywidualne mistrzostwo Polski. Być może, gdyby nie ta sytuacja, nie jechałbym z taką presją. A tak naprawdę przyznam się, że miałem duszę na ramieniu, bo po prostu chciałem wygrać. Chciałem wygrać z tym Leonardem Rabą. No i jechałem cztery okrążenia na bezdechu. Udało się! Oddech chwyciłem dopiero za linią mety.
„Chyba głowę urwało”
Nowakowi w pamięci utkwiła taka sytuacja z Huszczą. – Kiedyś Andrzej mnie wywrócił w Zielonej Górze. W ligowym meczu – opowiada pan Bogusław. – On tam nie był przyzwyczajony do przegrywania, a ja prowadziłem ten bieg przez trzy okrążenia. Na ostatnim łuku Andrzej tak wyprostował motocykl i przyspieszył, że uderzył we mnie i razem uderzyliśmy w bandę. Mało tego, w tej kotłowaninie, w której braliśmy wspólnie udział, mi spadł kask, któraś z kierownic mi go zerwała. My leżymy pod bandą, a kask leci, leci przez całą szerokość toru. Spiker mówi: „Nowakowi chyba głowę urwało”... To oczywiście wydarzyło się w ferworze walki. Poturbowaliśmy się, razem byliśmy w szpitalu. Ale skończyło się szczęśliwie, na ogólnych potłuczeniach.
Huszcza nie był przyzwyczajony do przegrywania w Zielonej Górze, to prawda. W sezonie 1985, gdy Falubaz po raz trzeci w historii sięgał po tytuł drużynowego mistrza Polski, na pana Andrzeja przy W69 nie było mocnych. To znaczy jeden się znalazł, ale po kolei. Nasz bohater wykręcił wtedy średnią biegową 2,71 punktu, najwyższą w lidze. Na swoim torze – nie licząc dwóch defektów, wykluczenia i oczywiście bonusów – przegrał tylko jeden wyścig, z Bronisławem Klimowiczem z ROW-u Rybnik. A we wszystkich spotkaniach, także wyjazdowych, nie przywiózł ani jednego zera i tylko raz przyjechał trzeci.
Kariera Huszczy w Falubazie, okraszona 17 medalami mistrzostw Polski seniorów – z drużyną (4 złote, srebrny, 2 brązowe), indywidualnie (złoty, srebrny, 2 brązowe) i w parach (3 złote, 2 srebrne, brązowy) – trwała do 2005 roku. Następne dwa sezony pan Andrzej spędził w klubie z Poznania, gdzie podczas pierwszego meczu kibice na trybunach przecierali oczy ze zdumienia, gdy zobaczyli, jak 49-letni żużlowiec siada na motocykl i przywozi komplet trójek! Decyzję o zakończeniu kariery Huszcza podjął spontanicznie i w największej tajemnicy (nawet żona nie wiedziała), a ogłosił ją 20 grudnia 2007 roku na prezentacji Falubazu.
Tylko mu się wydaje...
– Na torze był pan mistrzem nad mistrzami. A w domu też potrafi pan coś zrobić? – zagaduję.
– No pewnie! – mówi bez zastanowienia pan Andrzej. – Odkurzę nawet! Umiem ugotować budyń, kisiel...
– To łasuch jak nie wiem co – potwierdza pani Małgorzata. – Do kawy musi mieć ciasto. A jak nie ma, to czekoladę, którą później podjada przez cały dzień. A jak już tak chodzi i nie ma nic słodkiego, to budyńki, kisielki gotuje. Kiedyś jeszcze babki piekł.
Żona, trzy córki, dwie wnuczki... I pan Andrzej. – Od początku same dziewczyny – śmieje się pani Małgorzata. – Rozpieszczamy go, jak tylko możemy. I on chyba jest szczęśliwy. Czasami nawet wydaje mu się, że może w tym domu trochę porządzić. Ale to mu się tylko wydaje...
Czas na zakończenie. Może dobre będzie takie. Kilkanaście lat temu redakcyjny kolega przeprowadzał wywiad z kibicem Bartoszem Bureniem z Zielonej Góry. Na koniec poprosił, żeby ten wytypował swój wymarzony skład Falubazu, wybierając żużlowców spośród wszystkich, którzy kiedykolwiek startowali w zespole. W odpowiedzi usłyszał: „Siedem razy Andrzej Huszcza”...