Kuba Kawalec: Muzyka jest dla mnie miejscem do ujścia złych emocji
„Ślepota” to tytuł pierwszego solowego albumu wokalisty zespołu Happysad - Kuby Kawalca. Rozmawialiśmy z nim o jego dziele.
Wszystkie drogi prowadzą do... Krakowa. Jak to się stało, że mieszkasz obecnie pod Wawelem?
Zadecydowały prywatne sprawy. Stało się to bardziej z musu niż z wyboru. (śmiech) Ale jak na zsyłkę, to nie jest jednak najgorsze miejsce. Nie spędzam tu jednak za wiele czasu, bo wciąż sporo podróżuję.
Dwadzieścia lat temu studiowałeś w Krakowie. Jak to wspominasz?
Byłem raczej domatorem. Niespecjalnie włóczyłem się po knajpach. Czasami chodziłem na koncerty. Mieliśmy fajną ekipę w mieszkaniu i nie ciągnęło mnie na miasto. Woleliśmy ze sobą siedzieć.
Masz ulubione miejsca w Krakowie?
Mam sentyment do Krakowa jako dla mocno artystowskiego miasta. Bardzo lubię Podgórze. Kiedyś często chodziłem na Dolnych Młynów. Teraz tamte knajpy przeniosły się do Hype Parku, ale tam jeszcze nie byłem. Moje dzieci bardzo chętnie przyjeżdżają do Krakowa, mają tu mnóstwo rozrywki.
To w Krakowie pracowałeś nad solowym albumem?
Nie. Całość materiału powstała w Warszawie, w studiu Black Kiss Records. Spędziłem tam sporo czasu w trakcie pandemii.
Jak narodził się w ogóle pomysł na twoją solową płytę?
Patryk Kienast z zespołu Mjut wielokrotnie namawiał mnie do spotkania i wspólnego muzykowania, na które - wstyd przyznać - nigdy nie było czasu. Ostatecznie pod koniec 2019 roku udało nam się spotkać w Warszawie we wspomnianym studiu, którego właścicielem jest Arek Kopera. Spotkanie miało charakter czysto towarzyski, a że siedzieliśmy w studio i mieliśmy dostęp do instrumentów, to szybko zaczęliśmy się nimi bawić. Momentalnie powstało kilka zalążków piosenek. Potem przyszła pandemia, mieliśmy sporo wolnego czasu, studio stało w zasadzie puste, więc zaczęliśmy się częściej spotykać. W marcu do naszej trójki dołączył Mariusz Obijalski ze składu Fisz Emade Tworzywo i zaczęło się robić naprawdę poważnie.
Skąd taka dobra „chemia” między tobą a Patrykiem?
Mamy podobne doświadczenia z dzieciństwa i czasu dojrzewania. Mówimy sobie, że targają nami te same „szatany”. Mamy bardzo podobne receptory rzeczywistości, podobnie współodczuwamy świat. Poznaliśmy się na przeglądzie zespołów rockowych w Mińsku Mazowieckim, gdzie moja grupa Happysad występowała w charakterze gwiazdy. Wtedy zespół Mjut, który Patryk prowadzi, otarł się o nagrodę. Wspólnie z Happysad zaczęliśmy mocno kibicować chłopakom, zapraszaliśmy ich na wspólne koncerty. Tak się zaczęła nasza przyjaźń.
Patryk miał duży wpływ na „Ślepotę”?
Muzycznie każdy z nas miał jakieś 25% wkładu w ten materiał. Część kompozycji przyniósł Patryk, część przyniosłem ja. Resztę – pozostali. W efekcie aż cztery osoby maczały palce w tej muzyce. Najważniejsza jednak była wspólna energia, zajawka, każdy z nas był na maksa wkręcony w te piosenki.
To dlaczego „Ślepota” została twoją solową płytą?
Najpierw chcieliśmy, żeby to był nowy zespół. Nie było w ogóle mowy o solowej płycie. Nie szło nam jednak z wymyśleniem nazwy. Pomysł na moje nazwisko pojawił dosyć naturalnie i powoli zaczął być najbardziej racjonalnym. Trochę się przed tym broniłem, pamiętam, była nawet myśl, żeby to zaśpiewał ktoś inny. Koniec końców stanęło na Kawalcu.
Bardzo staraliście się, żeby to nie było takie samo jak Happysad?
Nawet nie. Wszystko szło bardzo naturalnie, bez jakiekolwiek planowania. Wiadomo, że ten sam wokalista w dwóch projektach zawsze będzie tworzył dla nich zbiór wspólny, ale zupełnie się tym nie przejmowaliśmy. Nic nas nie krępowało podczas robienia tej muzyki, stąd tutaj flirty z popem, jazzowe odjazdy czy pełna elektronika. Totalna wolność. Poza tym te piosenki powstawały inaczej niż te, które robię z macierzystym zespołem. W przypadku Happysadu zawsze zaczynamy od jamowania i wyławiamy z hałasu co ciekawsze pomysły. Tutaj punktem wyjścia była cisza w studiu i pojedyncze motywy przyniesione chociażby przez Patryka.
Na płycie pojawiają się dwa kobiece głosy. Skąd ten pomysł?
W przypadku piosenki „Zdechłam” głos kobiecy był dla nas koniecznością. Arek Kopera zaproponował Anę Andrzejewską, a ta z miejsca się zgodziła i nagrała cudowną partię wokalu. Z kolei Ania Leonowicz jest prywatnie dziewczyną Arka i równolegle z nami tworzyła swoją własną płytę. Zaprosiliśmy ją więc do zaśpiewania „Siódmego piętra”. Początkowo trochę się wstydziła, ale ostatecznie fajnie to wyszło.
Jest na płycie kilka piosenek, które stałyby się przebojami. Gdybyś nie napisał do nich tak depresyjnych tekstów.
Bardzo bym chciał kiedyś nagrać takie przebojowe piosenki. (śmiech) Ale ja chyba nie jestem specjalistą od pozytywnego przekazu. W sztuce intuicyjnie szukam ran, chociażby małych otarć. Wtedy odbieram ją pełniej, mocniej. No, a teksty na „Ślepocie” to taki zestaw refleksji na temat świata. Czuję, że wystawiłem tam rzeczywistości maks trójkę z plusem. Wojciech Młynarski zwykł mówić o sobie per „wesoły pesymista”. Mam chyba podobnie, stąd też czuję, że nie ma tam jednak jakiegoś klinicznego doła, a raczej uleczalna neuroza. To trzy plus daje jednak chyba jakąś nadzieję. (śmiech)
A skąd tym razem u ciebie te depresyjne refleksje? To efekt pandemii czy osobistych problemów?
Trochę jedno i drugie. To zawsze się u mnie miksuje. Nigdy nie kryłem swych depresyjnych nastrojów. Nie ukrywałem też swojej wieloletniej terapii. Muzyka jest dla mnie miejscem do ujścia tych złych emocji. Kiedy ludzie kontaktują się ze mną na co dzień, to widzą raczej uśmiechniętego faceta. Ale tak to jest: mało jest ludzi, których zżera depresja i na zewnątrz są smutni. Najczęściej ukrywa się ją pod dobrymi minami.
Będziesz prezentował ten materiał na koncertach?
Na razie skupiam się na celebrowaniu dwudziestolecia Happysad. To mój macierzysty zespół, to moi przyjaciele, to moje główne źródło dochodu. Dlatego najpierw zagramy tę jubileuszową trasę. Kiedy ją skończymy, będę mógł spróbować solowe piosenki zaprezentować na żywo. Może w grudniu lub styczniu? Dużo zależy od sytuacji pandemicznej. Kiedy jesienią okaże się, że nie da rady grać dużych koncertów, może będzie szansa na zaprezentowanie w skromniejszej formie utworów Kuby Kawalca.
Będzie ciąg dalszy tego solowego projektu?
To najtrudniejsze pytanie. Bo po prostu nie wiem. Pandemia pokazała mi, że moja przygoda z muzyką jest odporna na wszelkie przeciwności losu. Mogłem przecież machnąć ręką na granie i zostać kimkolwiek. Nie udało mi się to jednak. Na pewno więc będę dalej tworzył muzykę. Pod jakim szyldem? Na razie nie wiem. Jeśli jednak ktoś lubi moją twórczość, może więc być spokojny, że będzie to funkcjonować jak dotychczas.