Kuchnia niemiecka [komentarz]
Zmiany w polskim systemie edukacji przypominają „Kuchenne rewolucje”. Nowa pani minister wpadnie z hukiem, napyszczy, obciąży nauczycieli milionem nowych papierów do wypełnienia, rozbabrze rewolucję i - zanim jej zmiany przyniosą mierzalne skutki - woźny dzwoni na wybory.
W 1999 roku nieszczęsny minister Handke posłał na Księżyc około 4 tys. szkół zawodowych. W krótkim czasie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, napuchły statystyki maturzystów i studentów, a starzy fachowcy z zawodówek powiesili fartuchy na kołkach i zajęli się łowieniem ryb.
Nowa minister Anna Zalewska odtrąbiła właśnie wprowadzenie „nowego modelu kształcenia zawodowego”. Zamysł rewolucji, który znamy tylko w zarysie, brzmi, i owszem, ciekawie. Pełna zgoda, że do tej pory korzyść z unijnych pieniędzy przeznaczanych na kursy zawodowe miały głównie organizujące je firmy. Pani minister chciałaby wykorzystać pomysły z sukcesem realizowane w Niemczech, gdzie model kształcenia zawodowego jest elastyczny, dostosowany do potrzeb lokalnych przedsiębiorstw i realizowany jest z ich udziałem.
Miło słyszeć, że w resorcie edukacji racjonalna kalkulacja nie przegrywa z ideologicznym uprzedzeniem („Nie będzie Niemiec...”). Choć projekt wart jest uwagi, pojawiają się jednak wątpliwości. W przeciwieństwie do Polski, Niemcy nigdy nie łyknęli bałamutnej teorii o tym, że nowoczesna gospodarka poradzi sobie bez przemysłu. Dzięki temu firmy znad Renu i Łaby potrzebują dziś wysoko kwalifikowanych pracowników. Niestety, ulokowane w specjalnych polskich strefach wielkie fabryki w większości zajmują się produkcją mało skomplikowanych podzespołów lub zgoła montażem. Produkcja specjalistyczna jest u nas domeną małych i średnich przedsiębiorstw, które nie będą partnerem dla ministerialnych rewolucjonistów.
Oby pani minister wiedziała lepiej.