Lać i patrzeć, czy równo puchnie
Z jednej strony sami ubecy, zdrajcy, złodzieje, komuniści, wrogowie ojczyzny. Z drugiej sami faszyści, psychopaci, fanatycy, katotaliban, dyktatura. Niniejszym ogłosić należy, że skończyła nam się już skala epitetów w politycznej walce. Znacznie szybciej niż można się było spodziewać. Wprawdzie jeszcze chyba nikt nikogo nie porównał do Stalina i Dzierżyńskiego, ale wszystko w swoim czasie. Co dalej? To bardzo dobre pytanie.
Staliśmy się, my Polacy, zakładnikami zasady, że im mocniej bijesz, tym bardziej puchnie. Na krytykę opozycji Jarosław Kaczyński wraz z przybocznymi odpowiada ostrzejszym retorycznym kursem i dokręcaniem ustawodawczej śruby, więc opozycja rewanżuje się wściekłymi protestami i narracją o PiS-owskim reżimie, co z kolei skłania prezesa do coraz upiorniejszych rojeń o własnym monopolu na prawdę i rację, a to wywołuje pianę na ustach opozycji, gotową lepić Kaczyńskiego z papier-mâché i symbolicznie go obalać, w efekcie uzyskując efekt odwrotny do zamierzonego, bo prezesa jeszcze bardziej zradykalizowanego. I tak dalej, i tak dalej. Bardzo męczący klincz.
Ustalanie, kto zaczął, nie ma sensu, bo nigdy w tej kwestii nie dojedziemy do porozumienia, ważniejsze jest pytanie, czy ktoś lub coś może to przerwać. Obstawiam, że nie, u nas nawet klęski żywiołowe nie mają siły społecznej unifikacji, a na naprawdę spektakularne trzęsienie ziemi tudzież wybuch wulkanu się nie zanosi. Krótko mówiąc, jak tak dalej pójdzie, to pozabijamy się sami. Na ulicach.
Frapujące, że tak z grubsza wszyscy zarzucają sobie to samo; „łamiecie wolność słowa”, „nie, to wy ją łamaliście”. Wymowny przykład: kiedyś Donalda Tuska ucharakteryzowano na Jaruzelskiego na okładce jednego z tygodników, ostatnio to samo zrobiono z Kaczyńskim. To są po prostu dwie alternatywne rzeczywistości, które w wyniku niefortunnego zakrzywienia czasoprzestrzeni dziś muszą współdzielić jeden pokój.
Z PiS-em, który niesie w sobie inkwizycyjny żar zemsty, nie wiążę żadnych nadziei, ale kiedy widzę happeningi w rodzaju „Obalamy dyktaturę”, drżę również o intelektualny stan zasobów ruchu sprzeciwu. Może żyjemy w świecie, w którym trzeba bombardować przesadą, bo ludzie uodparniają się na bodźce i nie kręci ich np. protest (słuszny!) nauczycieli, ale ta „dyktatura” jest jak wyjęta z prawicowej gazety sprzed kilku lat. To one przecież cynicznie zaczęły posługiwać się terminami: reżim, propaganda, drugi obieg, cenzura i najbardziej paradnym - dziennikarze niepokorni. Naprawdę teraz trzeba twórczo rozwijać tamte żałosne metody? Tylko niech nikt nie mówi: ale akurat my mamy rację. Słyszę to z każdej strony. Głowa puchnie.