Latałam jak ptak! A Rybnik z góry jest jeszcze piękniejszy [ZDJĘCIA, FILM]

Czytaj dalej
Fot. Barbara Kubica
Barbara Kubica

Latałam jak ptak! A Rybnik z góry jest jeszcze piękniejszy [ZDJĘCIA, FILM]

Barbara Kubica

Zawsze chciałam zobaczyć jak wygląd Rybnik z lotu ptaka. Wspinałam się na mierzące blisko 100 metrów wieże rybnickiej Bazyliki, na szczyt tarasu widokowego wybudowanego na szczycie wieży ciśnień. Ale pozostawał niedosyt... Wsiadam więc w towarzystwie najlepszych motoparalotniarzy w kraju na pokład motoparalotni i latam nad miastem. Jak ptak!

Wariatka, szaleniec - podobnych epitetów w domu i w pracy - nasłuchałam się sporo. - Spadniesz - krakała matka. - Nie boisz się? - spytał krótko szef. - A co mam zrobić? Na wymyślenie porządnego tematu na świąteczny reportaż nie miałam czasu. Ileż można przecież o sporcie pisać... A że znakomity motoparalotniarz Marek Koch tysiąc razy mnie na pokazowy lot zapraszał, a ja sama często wspinałam się na przeróżne wieże widokowe w Rybniku, by zobaczyć miasto z góry, postanowiłam spróbować. Byłam już żużlowcem, poszłam na górnicze gwarki, przyszła kolej na nowe wyzwanie.

Dwa dni przed planowanym lotem poczułam się nieswojo. - Arek, jakby coś… - powiedziałam kumplowi w pracy. - To przypomnij ludziom, że byłam też spikerem żużlowym. No i możesz zająć moje biurko - dodałam, a czarny humor dosłownie aż się ze mnie wylewał.

Spoglądam na niebo

W czwartkowe popołudnie zameldowałam się na lotnisku w Rybniku-Gotartowicach. Ciepło, słoneczko świeci, nie wieje…. Warunki niemal idealne. Na lotnisku krząta się już doborowe towarzystwo: mój znajomy Marek, Piotr Wystub, sympatyczny Dawid Matuszczyk. Sami pozytywni wariaci. To ludzie, którzy w niedziele po pierwszym daniu obiadowym wskakują do samochodu, pędzą na lotnisko i po dwóch godzinach jedzą już kluski na drugie danie na Czantorii w Ustroniu. Albo wpadają do znajomego na kawę prosto z nieba, lądując mu w ogródku. Wszyscy przyjechali tylko po to, by podczas mojego dziewiczego lotu mi towarzyszyć. - Żebyś sama nie latała, będzie nas cała eskadra - mówi mi Marek Koch. To właśnie on, pracownik sporej firmy, żonaty, dumny ojciec, od dawna proponował mi wspólny lot. Na niebie spędził już setki godzin.

- Zaczynałem od modelarstwa, potem robiłem kurs szybowcowy. Na początku lat 90., kiedy paralotniarstwo w Polsce zaczęło się pojawiać, zrobiłem odpowiednie szkolenie. Latałem ze znajomymi między innymi w Nepalu. Kiedy do Polski zaczęły docierać pierwsze napędy plecakowe do paralotni, od razu się tym zainteresowałem. Latać w zasadzie uczyłem się sam. Miałem w głowie teorię, ale blizny i kontuzje, których się nabawiłem, świadczą o tym, że od teorii do pierwszego lotu jest dość daleko - mówi mi z uśmiechem.

Rozglądam się po lotnisku, spoglądam na niebo. Na żadną burzę czy orkan się nie zanosi. Moi kompani kręcą się koło swoich motoparalotni. Co to takiego? - pytacie. Wielki spadochron, do którego sznurkami przywiązali sporych rozmiarów śmigło i silniczek. Kosz z przytwierdzonym śmigłem i silnikiem motoparalotniarze zarzucają na pracy, biegną kilka metrów i już w zasadzie mogą swobodnie unosić się nad ziemią. Ten sprzęt, którym wraz z Markiem Kochem mam lecieć to wersja "na wypasie". Dwuosobowa. Zamiast więc kosza z silnikiem jest przedziwna instalacja przypominająca trójkołowy wózek z dwoma siedzeniami, całą masą linek i spadochronem. Patrzą i patrzę na tę misterną konstrukcję, przy której krząta się Marek i myślę tylko o jednym…

- Jaki ciężar jest w stanie unieść to cudo? - pytam nieśmiało, próbując sobie szybko przypomnieć ostatni pomiar swojej wagi. -300 kilogramów - odpowiada mój towarzysz. Ufff… oddycham z ulgą, tyle to ja na pewno nie ważę.

Turbulencji nie było, startujemy!

Mam rękawiczki, szal, kurtkę termiczną, która nawet zimą na meczach Górnika w Zabrzu się sprawdza, ale i tak patrząc na Marka, Piotra wskakujących w narciarskie kombinezony, robi mi się zimo. A oni?
Dyskutują o kierunkach i sile wiatru, warunkach termicznych, a ja mam wrażenie, że równie dobrze mogliby mówić po chińsku. Nie dość, że blondynką jestem, to jeszcze fizykę w liceum zaliczyłam tylko dzięki ściąganiu.

- Panie Piotrze, pan taki doświadczony, tyle lat w powietrzu. O czym trzeba pamiętać przed pierwszym lotem? - pytam Piotra Wystuba.

- Żeby nogawki spodni na dole związać, albo wsadzić w buty. Jak się popuści, to żeby dołem nie wyleciało - żartuje pan Piotr. Hmm, czyli już wiem, czemu sami o sobie mówią "loża szyderców".
Ale grzecznie i posłusznie wkładam kask, taki, jakie mają profesjonalni piloci, okulary, żeby zbytnio przez wiatr nie płakać i wsiadam. Ja z tyłu, Marek z przodu. Przypinam się pasem, chwytam cienkiej rurki i zakładam aparat na szyję. Pytań mam mnóstwo: jak się tym steruje? Czy trzęsie przy starcie? Czy linki od spadochronu mogą się poplątać? Ale skoro rybnickich motoparalotniarzy nie raz, nie dwa widziałam na niebie, skoro co rusz zdobywają na przeróżnych imprezach w kraju laury, medale i puchary, to myślę: raz kozie śmierć.

Niewielkie śmigło już się kręci, wózkiem powoli zaczyna delikatnie trząść. Moja prawa noga, ledwo, ledwo oparta o niewielką rurkę też podskakuje. Chyba bardziej z podekscytowania niż z nerwów. Ale głowy za to nie dam. Wózek ze mną i Markiem na pokładzie powoli zaczyna sunąć po miękkiej trawie na lotnisku. Patrzę przed siebie, kurczowo trzymam się konstrukcji i już po chwili wibracje ustają, wiatr zaczyna smagać mi twarz, a ziemia zostaje coraz niżej i niżej pod naszymi nogami. - Najtrudniejsze za mną - myślę sobie.

Lecimy kilkanaście metrów nad równą murawą rybnickiego lotniska. Z prawej strony rozciąga się las, z lewej mijamy hangary należące do rybnickiego aeroklubu. I bardzo powoli wzbijamy się coraz wyżej i wyżej. Przez ramię dostrzegam, że swoją motoparalotnię zdążył już poderwać z ziemi pan Piotr oraz reszta załogi. Marek mocniej ciągnie więc za kilka sznurków, silnik przez chwilę zaryczał głośniej i zieloną płytę lotniska powoli zostawiamy za plecami. - Baśka, odwróć się przez prawe ramie - krzyczy mój towarzysz. - A nie spadnę? - mam ochotę zapytać. Ciekawość jest jednak silniejsza. Pan Piotr lecący kilka metrów od nas uśmiecha się szeroko. Marek kręci jakimiś pokrętłami przy radiu, coś mówi, odwraca się, pokazuje palcami na poszczególne budynki i ciągle mówi: rób zdjęcia! Luz, jakby wcale nie leciał 40 metrów nad ziemią, nad okazałymi domami, rzeką i ruchliwą drogą, a spacerował po zabytkowej, rybnickiej starówce. - Trzymaj te linki - mam ochotę mu odpowiedzieć.

Jestem w niebie! Dosłownie!

Z kolejnymi pokonywanymi metrami rozluźniam się i ja. Zostawiamy za nami zabytkowy, drewniany kościółek położony w dzielnicy Ligota-Ligocka Kuźnia, kierujemy się na północ wzdłuż koryta Rudy. Dzieciaki wracające ze szkoły w dzielnicy Paruszowiec-Piaski wesoło machają do naszej przelatującej nad ich głowami eskadry. Co chcę zobaczyć? Stadion żużlowy, nowe kąpielisko, centrum miasta i koniecznie Bazylikę, na szczycie której kilka miesięcy wcześniej otwarto taras widokowy mijany po lewej. Z tarasu często spoglądałam na piękny Rybnik, ale wrażenie było zupełnie inne. Stare mury Bazyliki są grube, okienka na szczycie wieży małe, spogląda się przez nie na miasto, jakby przez dziurkę od klucza. Lecąc na motoparalotni nawet Beskidy wyglądają, jakby były położone w zasięgu kilku kilometrów.

Gdzieś nad centrum miasta do naszej eskadry dołączył Michał Gąsior. To największy "chojrak" z całej grupy. Lata wtedy, gdy inni z powodu zbyt silnego wiatru nie ruszają się z ziemi, często wywołując przy tym palpitacje serca u reszty ekipy. Na kilka minut przed naszym lotem zepsuł śmigło w swojej motoparalotni... Migiem pojechał do domu, wszystko naprawił, wrócił na lotnisko, wystartował i dogonił nas w chwili, gdy dolatywaliśmy do rybnickiego rynku. Ale dla niego, to żaden ekstremalny wyczyn.

- Pierwszy raz leciałem sam po 1,5-godzinnym szkoleniu. Z górki, na pazurki... na pokopalnianych terenach w Mszanie. Instruktor wytłumaczył mi, jak za te sznurki należy ciągnąć i kazał ruszać. Leciałem nisko, jakieś 1,5 metra nad ziemią, ale potem emocje i podniecenie nie schodziło ze mnie godzinami. Cieszyłem się jak dziecko po tym pierwszym locie, prawie tak samo jak ty... Były okrzyki, euforia. Dzisiaj samo latanie rekreacyjne nie dostarcza już takich emocji, dla mnie to codzienna czynność, jak to, że wstaję rano z łóżka i myję zęby - uśmiecha się rybniczanin. Dziś lata na sportowym "skrzydle", nowoczesnym, na którym w powietrzu może wykonywać niesamowite manewry. Ma na swoim koncie "podróż" nad pędzącymi przez wąwóz samochodami terenowymi i przymierza się do lotu pod jednym z mostów wybudowanych na trasie autostrady A1. Przed kominkiem czy telewizorem, nie usiedzi.

- Żona się już przyzwyczaiła, że ciągle mnie nosi. A synek? Ma dziś 9 lat, pierwszy raz leciał ze mną, gdy miał 4 latka - mówi mi Michał. No jak on się nie bał, to ja tym bardziej, nie powinnam.

W rejonie rybnickiego osiedla Nowiny motoparalotnia zaczęła przyspieszać. Lecieliśmy tak blisko bloków, że mieszkańcom lokali na dziewiątym czy ósmym piętrze mogłam w zasadzie zajrzeć do sypialni. Prędkość? 50 kilometrów na godzinę. Jesteśmy na wysokości 35 metrów. Chłonę każdy obraz. I widok ogromnego osiedla z wielkiej płyty, które z dołu nigdy nie wyglądało tak atrakcyjnie, jak z lotu ptaka. Spoglądam na dzieci bawiące się na terenie nowego parku w centrum Rybnika. I nawet uczucie przenikającego chłodu nie mąci ogarniającego mnie zachwytu. Już teraz wiem, co mają na myśli spadochroniarze, piloci, lotnicy mówiący o uczuciu wolności, które poczuć można tylko tam, w górze.

- Tutaj nie ma mowy o rutynie, bo każdy lot jest inny. Wrażenia nie są już może takie silne, jak podczas pierwszego lotu, ale w dalszym ciągu latanie dostarcza mi niesamowitych emocji - mówi Marek Koch.

Nie przeszkadza mi ani zapach dymu wydobywającego się z setek domostw położonych na terenie Rybnika, ani smog, który niczym niewidoczny szal od dawna otacza Rybnik. Zachwycam się małą sarną, która spaceruje po jednej z łąk położonych w rybnickiej dzielnicy Chwałowice. Silnik naszej lotni zakłócił jej chyba popołudniową przekąskę. Spoglądam jeszcze kilka razy w stronę zachodu, gdzie na horyzoncie, tuż nad zarysowanymi stożkami hałdy Szarloty w Rydułtowach, chowa się słońce. Wyciągam rękę, bo zdaje się być tak blisko, że można je dotknąć.

Barbara Kubica

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.