Lato w PRL: wczasy, kaowcy, zupa mleczna
Odpoczynek od codzienności był wtedy taki, jak cała ta codzienność. Wakacje w PRL były triumfem bylejakości, choć dla wielu Polaków kojarzą się z beztroskim, tanim i dostępnym wytchnieniem.
Starsze pokolenie doskonale pamięta wakacje z czasów PRL. Wspomnienia wczasów pracowniczych i wycieczek zakładowych były urozmaiceniem szarej rzeczywistości tamtych lat. Lat, w których nie brakowało ani ludzi czekających na doroczny wypoczynek, ani wypoczynkowych absurdów. Warto pamiętać, że ramię w ramię z przekształceniami systemowymi szła branża turystyczna. „Autostopy! Bradziażenie [włóczęgostwo], brud i zawszenie. Niech robią wycieczki piesze, na przykład z Krakowa do Zakopanego, to zdrowo” - orzekł któregoś razu zdenerwowany towarzysz Wiesław Gomułka.
Ale rzeczywistość się zmieniała, wypoczynek też. W Polsce Ludowej partia i państwo - przynajmniej z założenia - miały decydować o każdym aspekcie życia obywateli.
Wczasy idealne
Dlatego już cztery lata po wojnie, 7 maja 1949 r., Komisja Centralna Związków Zawodowych opracowała model wczasów idealnych. Wytyczne zawierały zarówno idealne powitania odpoczywających, jak i miejscowości, które w ogóle nadawały się do spędzenia wakacji. Lata mijały, a przepisy odnosiły się do odpowiednich tras turystycznych, a nawet obiektów, jakie należało odwiedzić.
Do Funduszu Wczasów Pracowniczych trafiały centralnie przygotowane wytyczne: „Stoły w sali jadalnej winny być w miarę możliwości znormalizowane, tj. cztery względnie sześć ustawione symetrycznie i nakryte czystymi obrusami (…). Kwiaty na stole winny być w niskich, czystych naczyniach, cięte krótko bez względu na gatunek (…). Do śniadań składających się zwyczajnie z kawy z mlekiem, bułek, chleba, masła, wędliny albo sera twardego lub też twarogu (nieporcjowalnego) należy stale podawać zupy mleczne (w wazach)” - głosi tymczasowa instrukcja dla instruktorów-kuchmistrzów datowana na 1951 rok.
Dominującą rolę - zgodnie z planem - odgrywała centralizacja systemu wypoczynkowego, która dotyczyła niemal każdego aspektu wakacji. Zresztą władza doszła do konkretnych wniosków jeszcze w roku 1947: „Wczasy (…) nie mogą już być oceniane jedynie jako zagadnienie bytowe pracujących i ich rodzin, co było niewątpliwie słuszne w okresie pierwszych lat Polski Ludowej, ale także, a może nawet przede wszystkim jako wyraz polityczno-wychowawczej działalności państwa” .
Jak wcielono ten plan w życie? Masową rekreacją zajmował się sektor wypoczynku Wydziału Propagandy i Agitacji PZPR. A to mówi samo za siebie.
FWP i Orbis
Jeżeli chodzi o zorganizowane wyjazdy robotnicze, prym wiódł FWP, który do końca 1948 r. posiadał już większość dostępnych domów przeznaczonych dla wypoczywających. Obok plasował się Orbis. Ten zajmował się techniczną obsługą ruchu wakacyjnego i wyjazdami zagranicznymi.
Obie organizacje można uznać za główne wakacyjne filary starego systemu. Wtedy, gdy jedna i druga nabierały dojrzałej, komunistycznej formy, wykrystalizował się model państwowej organizacji wypoczynku obowiązujący przez cały okres trwania PRL
W jaki sposób można było wypoczywać, korzystając z oferty państwa? Za dużego wyboru nie było, ale narzekania zaczęły się dopiero w latach 70. Odpoczynek w ramach myśli socjalistycznej gwarantowały wczasy pracownicze organizowane przez związki zawodowe, wyjazdy dziecięce i młodzieżowe koordynowane przez Ministerstwo Oświaty oraz turystyka wycieczkowa i kwalifikowana skupiona w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym. Szczęściarze albo partyjni gracze mogli też liczyć na wyjazdy zagraniczne. Ale pozostańmy w kraju.
Niedostępne Bieszczady
Przez pierwsze lata po dojściu komunistów do władzy problem stanowiły wyjazdy na krańce PRL. Tym bardziej, że większość ośrodków uznawanych za wypoczynkowe leżała w górach albo nad morzem - tak czy owak w najbliższym sąsiedztwie naszych granic. Ze względu na strategiczne położenie do października 1956 r. Bieszczady były zupełnie niedostępne dla turystów.
Obowiązywał też zakaz wstępu na bardzo atrakcyjny szlak szczytowy w Beskidzie Żywieckim. Dlaczego? Bo trasa pokrywała się z linią graniczną. W tamtych czasach Wojska Ochrony Pogranicza nie próżnowały nawet w Zakopanem. Jeżeli ktoś zażyczył sobie wypoczynku w stolicy Tatr, musiał się liczyć z kontrolą już na dworcu kolejowym. Generalnie do połowy lat 50. wakacje w górach podlegały obostrzeniom. Wspinaczka na Rysy? Ależ proszę. Pod warunkiem, że w okolicach Morskiego Oka oddasz dowód osobisty.
Nad Bałtykiem wcale nie było lepiej. Na helskie plaże nie można było wjeżdżać jeszcze w latach 80. Teren należał do wojskowych, którzy legitymowali plażowiczów chcących postawić nogę w tej części Helu.
Paranoja związana ze stalinowskim konfliktem turystyki i bezpieczeństwa była tak wielka, że na terenach górskich fałszowano, a nawet zupełnie likwidowano przygraniczne mapy. Kiedy zaczęła się odwilż, okazało się, że zaopatrzenie odległych schronisk jest po prostu nierentowne. Wyszło na jaw, że stanowi 70 proc. wydatków przeznaczonych na same placówki! Np. transport kilograma ziemniaków skierowanego do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów był droższy niż jego zakup. Tona węgla dla schroniska Samotnia kosztowała 300 zł. Wniesienie jej na górę kosztowało już 540 zł. Nie dość, że baza wypoczynkowa okazała się nierentowna, to kolejnym kłopotem dla partyjnych mózgów organizujących wczasy okazały się problemy komunikacyjne. Z centrum kraju nie dało się dotrzeć chociażby na Dolny Śląsk, co skutecznie odstraszało potencjalnych turystów.
Horror na dworcach
Niekiedy bywało wręcz drastycznie: „Ilość wypadków połamania rąk, nóg i żeber przy wsiadaniu do autobusu ze Szczyrku jest większa, aniżeli ilość połamań tychże części, to jest rąk, nóg i żeber, przy zjeździe ze Skrzycznego. Stan komunikacji jest katastrofalny, tam się dzieją dantejskie sceny, kto nie widział, to trudno sobie wyobrazić. Ścisk i tłok w tramwajach warszawskich jest w porównaniu z tym, co się tam dzieje, dziecinną zabawką” - donosił działacz turystyczny Komitetu do spraw Turystyki. Gomułka, który rządził w Polsce od 1956 r., nie był entuzjastą nowoczesnych sposobów spędzania wolnego czasu, chociaż za jego kadencji lawinowo wzrosła chociażby liczba prywatnych kwater, bo... turyści nie mieli gdzie nocować.
Wyjątkowo ciekawe były próby monopolizacji masowego wypoczynku indywidualnego. Przykładowo: zgodnie z planem władz każdy legalny autostopowicz miał się zapisać do Społecznego Komitetu Autostopu. Przewidziano też książeczkę, z której potencjalny podróżnik wydzierał kupony specjalnie dla swego kierowcy. Zmotoryzowany mógł później wysłać taki bilecik na konkurs. Przewidywano, oczywiście, odpowiednie nagrody. Wszystko po to, żeby zachęcić kierowców do zabierania zarejestrowanych autostopowiczów. Podobną politykę w porównaniu do innych krajów bloku socjalistycznego i tak można uznać za liberalną.
Duże znaczenie dla PRL miało wówczas korzystanie z wzorców Jugosławii - kraju doświadczonego w dziedzinie turystyki. FWP, podobnie jak Orbis, tracił pozycję monopolisty. Powstawały specjalistyczne biura podróży, a zakłady pracy otwierały własne ośrodki. I okazało się to dobrym pomysłem. Liczba korzystających z FWP i ośrodków zakładowych wzrosła od 700 tys. w 1960 r. do ponad 2,1 mln w 1970 r. O ile tuż po wojnie preferowano pasywny wypoczynek uważany za należny robotnikowi po pracy, o tyle z biegiem lat zaczęły rozwijać się wypożyczalnie sprzętu, a widok biegacza w lesie przestał być uważany za nadzwyczajny.
Czasy Gomułki z punktu widzenia postępu ruchu turystycznego można uznać za postępowe. Ale prawdziwy rozkwit PRL-owskich wczasów nastąpił za Edwarda Gierka.
To w latach 70. władza zaczęła stawiać na rozwój konsumpcji indywidualnej. W kraju nad Wisłą poczuło się powiew Zachodu. W miarę dostatnie życie miało służyć za flagowy projekt komunistycznej propagandy. Wcześniej wypoczynek nasączony był ideologią. Tymczasem coraz więcej wycieczek zyskało czysto rekreacyjny charakter. Jeszcze dekadę wcześniej podobne formy wypoczynku uznano by za szkodzące socjalizmowi.
Za czasów Gierka i trochę później wszystko odwróciło się o 180 stopni. W 1981 r. dla aktywu Socjalistycznego Związku Młodzieży Polskiej zorganizowano nawet wycieczkę do Nowego Jorku. Oficjalnie uczestnicy mieli szukać śladów działalności Kazimierza Pułaskiego. W praktyce skończyło się na zwiedzaniu zdobyczy kapitalizmu takich jak Wall Street, hotel Waldorf-Astoria, a nawet Rockefeller Center.
Nowością w okresie tamtej dekady był zakaz spożycia alkoholu w porze wydawania posiłków. A godziny jedzenia były od dawien dawna ustalane dużo wcześniej. Dlaczego? Chodziło o zwiększenie przepustowości lokali i poprawy samopoczucia niepijących. Bo chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że za czasów Gierka wzrosły urlopowe oczekiwania Polaków. W praktyce podwyższano kategorie lokali, co miało owocować zwiększeniem cen wódki. Ruch turystyczny narastał, a dzięki podwyżce cen spożycie alkoholi miało się drastycznie zmniejszyć. Efekt? Trunki wysokoprocentowe lały się strumieniami.
Poza zamiłowaniem do trunków Polacy żyjący w czasach PRL byli również znani z zamiłowania do golizny. Po wojnie, już w 1946 r., widywano naturystów w okolicach Krynicy Morskiej. Do lat 70. Polacy opalali się nago prywatnie bądź na odludziu. Ewentualnie na zagranicznych wyjazdach. Sytuacja uległa zmianie w ostatniej dekadzie PRL.
„Wydawałoby się, że w czasach kryzysu nudyzm jest najtańszym sposobem na przeżycie. A przecież zaprzeczają temu Chałupy na Półwyspie Helskim, dokąd na plażę ściągają naturyści z całej Polski i okolic. Panosząca się tam drożyzna nie rekompensuje oszczędności wynikających z plażowania bez majtek. Dla przykładu jedyne bistro, do którego wstęp w stroju adamowym jest jednak zakazany, żąda za dużą kawę sto kilkadziesiąt złotych, a tym, którzy chcą zamówić małą, personel wyjaśnia, że małych kaw się nie prowadzi. Oburzony tym faktem zasłużony nudysta z Warszawy poprosił o książkę zażaleń. - Panie, pan wstydu nie ma - usłyszał w odpowiedzi” - odnotowano 15 września 1983 r. w satyrycznej gazecie „Karuzela”.
Te lata wspominamy dzisiaj różnie. Jedni wracają do nich z rozrzewnieniem, inni mają ich serdecznie dosyć. - Nie narzekałam na to, że był na wczasach kaowiec. Wiele osób lubiło te ogniska, wieczorki zapoznawcze. Potańczył człowiek, pośpiewał, pośmiał się. Czasem wypiło się piwo - mówi Krystyna Nowak, pracownica zakładów Mera. Spędzała wakacje w Miłkowie koło Karpacza. Na miejsce dojeżdżała autokarem zakładowym.
Innego zdania jest Urszula Chabraszewska, niegdyś zatrudniona w RSW Prasa-Książka-Ruch: - Pierwszy raz pojechaliśmy do Rewy, niedaleko Władysławowa. Nasz syn skończył trzy latka - wspomina. - Przeważnie mieszkało się w kwaterach prywatnych. Pokój, łóżko, żadnego telewizora. Jedna stołówka w centrum miejscowości - dodaje. Jej zdaniem najgorsze były pociągi. Trzeba było walczyć o każde miejsce. - Biegłam zająć miejsce, a mąż podawał mi syna przez okno - mówi. Rozrywki? Huśtawki, place zabaw, rejs statkiem... Jednego wszystkim tylko żal - do przemian w 1989 roku standardowy urlop zakładowy trwał 3 tygodnie. Dziś wczasy to tydzień, no - góra dwa tygodnie...